W 100. rocznicę urodzin Romualda Warakomskiego

„Hilary” – w wileńskim podziemiu, „Nieznany” – w tekach UB/SB

Był ostatnim szefem Komórki Legalizacyjnej AK, działał u samych jej początków – od 1939 r. Uratował tysiące ludzi przed śmiercią, zsyłką na Sybir. Do naszych stosunkowo niedawnych dziejów wpisał się jako legendarna postać Polskiego Państwa Podziemnego.

Romuald Warakomski urodził się w Wilnie na przedmieściu Kominy (w obecnej dzielnicy miasta Naujininkai – Nowe Miasto) 1 września (13 – wg nowego stylu) 1908 r. *). Po wrześniowej klęsce i okupacji Wileńszczyzny przez wojska sowieckie, niemieckie, sowieckie, wraz z młodszym bratem Michałem wstąpił w szeregi konspiracji do Armii Krajowej. Obaj pracowali w Komórce Legalizacyjnej Sztabu okręgu AK, która sporządzała fałszywe dokumenty. Należało chronić oficerów i podoficerów przed uwięzieniem, ułatwiać im możliwość wyjazdu za granicę, a takoż ochraniać kadry tworzącego się wileńskiego podziemia oraz polską ludność cywilną.

Wychowanek wydziału sztuk pięknych USB

Bracia Warakomscy – Romuald (ps. Hilary”) i Michał (ps. „Piotr”), z wykształcenia artyści plastycy, okazali się dla podziemia niezwykle cennym nabytkiem. Romuald studiował malarstwo, Michał - metaloplastykę, obaj pod kierunkiem docenta Wydziału Sztuk Pięknych USB Jerzego Hoppena. Jako pierwszy pracę w Komórce Legalizacyjnej (grafikę) zapoczątkował Jerzy Hoppen, namówiony przez organizatora Komórki Stanisława Kiałkę (ps. „Bolesław”). Kiałka, kleryk, zorganizował ją w Kolegium OO Jezuitów w Wilnie z polecenia ks. Kazimierza Kucharskiego („Szymona”).

Gmach Kolegium OO Jezuitów nie mógł na dłuższą metę służyć do pracy nad produkcją fałszywych dokumentów. Należało zorganizować coś w rodzaju warsztatu cynkograficznego – najlepiej w zacisznej dzielnicy miasta, w jakimś niepozornym domku. Wybór padł na ul. Starą na Zwierzyńcu. Nieprzypadkowo. Swoje ciasne mieszkanko przy ul. Starej 20 zaofiarowali bracia Warakomscy. Mieszkali tam razem z matką i starszym od siebie przyrodnim rodzeństwem.

Odtąd lokal ten w konspiracyjnej terminologii zostanie nazwany Kuźnią. Nie był to lokal bezpiecznie usytuowany, na domiar – potwornie ciasny, aliści nie mieli innego wyjścia. Tam to w maciupeńkiej kuchence „Piotr” (Michał Warakomski) urządził warsztat cynkograficzny, natomiast jego starszy brat „Hilary” (Romuald Warakomski) zajął się stroną graficzną.

Kuźnia – zmiana adresów i dramatyczna wpadka

Wydajność pracy Komórki Legalizacyjnej była duża, czego świadectwem wymowna statystyka: od października 1939 do maja 1940 r. wyprodukowano 3 tysiące fałszywych dokumentów. Komórka dzieliła się na 2 placówki – techniczną (Kuźnia) i biurową (Gospoda). Gospoda, ze względu na niebezpieczeństwo często zmieniała adresy, natomiast Kuźnia dłuższy czas pozostawała na ul. Starej, potem przeniosła się do zakładu fotograficznego Siemaszki, przy ul. Wielkiej, a nieco później do domu Turskiego przy ul. Dobrej w pobliżu Zakrętu. W następnych latach, w obawie przed wpadkami Kuźnia będzie zmieniała adresy. Będzie zawzięcie tropiona przez zmieniających się w Wilnie okupantów, najlepsze wywiady świata (NKWD i Gestapo), jednakże ujdzie cało z każdej opresji – nie tylko do końca wojny, ale będzie działała jeszcze ponad rok po jej zakończeniu, kiedy to AK zostanie już rozwiązana.

Po latach Romuald Warakomski o tym tragicznym finale napisze w swoim pamiętniku:

„Wilno lat 1944/45 trwało w oczekiwaniu na jakiś znak, że sprzymierzeńcy zachodni są po naszej stronie. Liczono głównie na Amerykę nie wiedząc o tym, że właśnie Stany Zjednoczone sprzedały nas w Teheranie. Ostatecznie przyszedł znak z Londynu w postaci mowy Churchilla w Izbie Gmin 15 grudnia 1944 r. To podziałało na zdezorientowane politycznie kierownictwo podziemia, które w styczniu 1945 roku dało hasło: „Ewakuacja wszelkimi dostępnymi środkami jako akt manifestacji na rzecz Polski!”

Decyzję dowództwa podziemia ludność miasta przyjęła z ulgą jako jedyne wyjście z nieznośnej sytuacji. Niemniej przywiązanie do ziemi, którą trzeba było opuścić, choć utrzymane na co dzień w granicach troski, wyzwalało się przy lada okazji w uczuciach patriotyzmu, za które niestety płaciło się wysoką cenę.

Przed odejściem jednego z transportów ewakuacyjnych w nocy na wiosnę 1945 r. młoda kobieta mając bagaż jeszcze na peronie dworca towarowego siadła do fortepianu i zaczęła grać „Rozszumiały się wierzby płaczące”. Natychmiast zebrała się liczna grupa młodych ludzi, którzy podchwycili pieśń. Gdy jednak przyszedł czas, aby załadować się do wagonów, podszedł do niej agent NKWD i kazał zostać. Nic nie pomogły tłumaczenia, że pieśń nie zawiera żadnych akcentów patriotycznych. Została zapłakana na peronie i obawiam się, że pojechała raczej na Wschód.

Gdy na Wielkanoc 1 kwietnia 1945 r. księża zaintonowali: „Wesoły nam dziś dzień nastał”, w szczelnie wypełnionych kościołach buchnął płacz. Nigdy bardziej jaskrawo nie stanęły w jawnej do siebie opozycji dwie odmienne koncepcje radości i trudno było wymagać, aby lud nie opowiedział się spontanicznie za tym, co bardziej realne, ostatecznie ziemia jest dla ludzi. Pozostanie jednak na określonym miejscu, jakkolwiek głęboko zapuściłoby się tu korzenie, równało się szaleństwu. Przecież tymczasem 27 lutego 1945 r. w Londynie podczas debaty w Izbie Gmin nad wynikami konferencji w Jałcie ostatecznie przypieczętowano sprawę Wileńszczyzny”.

Naonczas resztki wileńskiego podziemia były już dopalającym się pogorzeliskiem, a niedługo także ludzi z Legalizacji miał los rozdmuchnąć na cztery strony świata.

Ostatnim lokalem Kuźni była piwnica przy ul. Borowej 3 na Antokolu. Tam to 10 sierpnia 1945 wytropiło ją i rozbiło NKWD. Moment ten Romuald Warakomski będzie wspominał tak:

„Pamiętam osłupienie oficerów NKWD, którzy bodaj 10 sierpnia 1945 r. weszli do ostatniego lokalu Kuźni w piwnicy przy ul. Borowej 3.

- Eto Kuźnia? – zapytał jeden z nich zwracając się do mnie.

- Kuźnia – odpowiedziałem.

Rozejrzał się z niedowierzaniem po ciasnej pracowni, spojrzał z zaciekawieniem na kilku młodych przemęczonych ludzi... a potem:

- Toż wy zarzucili waszymi dokumentami całą Litwę i Białoruś!

Byliśmy gotowi jeszcze raz to zrobić, gdyby nie ten zamknięty już ciasno wokół nas pierścień”.

Brat Romualda Michał przebywał naonczas w Warszawie, dokąd zamierzał ewakuować wileńską Legalizacje i rozwinąć jej działalność na terenie Polski Centralnej. Próba ta spali później na panewce – mimo że Romualdowi udało się przedostać do Warszawy jako jedynemu z kolegów wileńskiej Legalizacji. Przypisze to działaniom Siły Wyższej. Moment ten zapamięta do końca życia.

Ocalenie wymodlone

Włączeni do transportu, jechali jako „ci ostatni”. Jak i wszyscy uchodźcy, nie mieli wyznaczonych numerów wagonów. Nie mogli więc początkowo znaleźć dla siebie miejsca. W towarowych wagonach panował straszliwy zaduch, zatłoczenie mebli i ludzi do ostatnich granic. W takich warunkach choćby nawet tylko jeden lokator więcej stanowił duży problem, zwłaszcza, że podróż z Wilna do Warszawy trwała przeciętnie 3 dni. Ludzie więc uparli się – ani jednego lokatora wiecej.

„Moi koledzy (będzie wspominał Warakomski), jak na ironię, choć przez całą wojnę prowadzili nielegalny tryb życia, w tym przypadku za wszelka cenę chcieli być legalni. Posiadali więc przed wyznaczonymi im kwaterami i czekali, aż serca szczęśliwie już bytujących wsród swoich gratów zmiękną. Widząc, jakie walki staczają moi przyjaciele, nie próbowałem już zdobywać dla siebie miejsca i, gdy w oznaczonym wagonie odmówiono mi przyjęcia, tak długo szedłem wzdłuż transportu, aż znalazłem ludzi życzliwych. Ten drobiazg później mnie uratował”.

Koszmarna podróż wydawała mu się jednak odpoczynkiem w porównaniu do przeżyć w ostatnich tygodniach w Wilnie, gdy się w końcu udało wyskoczyć z pazurów NKWD. Cieszył się. Skończyła się zła dola. Jechał przecież, wraz z kolegami, do Polski – nie przewidując, że na granicy w tzw. „uchu igielnym” NKWD przygotował im „pasztet”.

Za Grodnem transport utknął w głębokim parowie. Na tory wysypał się oddział sowieckiej straży granicznej. Błyskawicznie zaryglowano pociąg z obu stron. Na wysokich skarpach stanęły gęste posterunki. Obok funkcjonariuszy urzędu tzw. „repatriacyjnego”, normalną obsadę transportów stanowili agenci NKWD. Oni to na granicy (a może nawet wcześniej) przekazywali dowódcy odcinka listę osób, które należało aresztować. Tak było i tym razem. Gdy transport zatrzymano, żołnierze od razu poszli do właściwych wagonów.

Potem gdzieś na tyłach eszelonu wywołano jego, Warakomskiego, nazwisko. Nie znalazłszy go we właściwym wagonie enkawudziści poszli wzdłuż transportu, wciąż wywołując jego nazwisko. Gdy doszli do jego kwatery, ponieważ w spisach nie figurował, starosta wagonu odkrzyknął: „Niet takowo!” Był, ale postanowił czekać, aż sytuacja stanie się bez wyjścia. W duszy jednakże liczył jeszcze na jakiś cud. Dzień był upalny. Żołnierze podjęli nieludzki trud rewidowania wszystkich uchodźców. Zespoły jeden po drugim stawały w szeregu przed swoimi kwaterami i odbywało się sprawdzanie dokumentów, potem już rewidowano wagon.

Gdy już rewidowano wagon sąsiedni i widział, że nie ma żadnych szans ocalenia, ujawnił się wobec współlokatorów wagonu. „Momentalnie (będzie potem wspominał) atmosfera stała się gorąca. Wszyscy zaczęli modlić się o moje ocalenie. Gdy przyszła kolej na nas, ustawiliśmy się na torach w szeregu. Dowódca patrolu podszedł do mnie. Spokojnie podałem wizę. Zabrał dokument i odszedł. Zaniechano dalszej rewizji. Dlaczego nie aresztował, skoro mnie właśnie szukał, zalewając się potem w upalny sierpniowy dzień, w toku co najmniej parogodzinnej rewizji niemal całego transportu? Nie znajduję innego wytłumaczenia, jak zbiorowa modlitwa moich przygodnych towarzyszy podróży”.

Na dworcu w Małkini wyszedł na peron, aby sprawdzić obecność jego ludzi. Przeszedł cały transport, ale nikogo nie znalazł. Wszyscy zostali aresztowani. Natomiast całkiem niespodziewanie przed pierwszym za lokomotywą wagonem natknął się na faceta, który w konsulacie PKWN wystawiał mu wizy. Siedział na skrzynce i golił się, lusterko ustawił sobie w drzwiach wagonu. Wokół niego gromadzili się młodzi ludzie, których Warakomski w ostatnich dniach dość często widywał w Wilnie. Zobaczył Warakomskiego widocznie w lusterku, bo odwrócił się i zapytał: „Dlaczego na granicy aresztowano pańskich kolegów?” Doprowadzony do ostateczności ważniejszymi przeżyciami, Warakomski wypalił mu w namydloną twarz: „Nie to pana interesuje, że aresztowano moich kolegów, ale raczej dlaczego ja nie zostałem aresztowany. Wiem, kim jest pan i pańscy koledzy. Wy wszyscy pracujecie w policji”.

Spotkanie to nie pozostało bez następstw. Przez resztę podróży mieli go na oku – w dzień i w nocy, na każdym postoju. „Opatrzność jednak czuwała nade mną (napisze). W ciemną noc transport utknął w Warszawie pod semaforem. Wyskoczyłem z wagonu w zbawczy mrok. Miałem nad sobą nie jedną, ale tysiące jasnych gwiazd. Ruszyłem wprost przed siebie na przełaj przez jakieś rozległe pola. Z dala migotały światła Pragi”.

O. Marian Roman Wojnicz

W Warszawie znalazł się 15 sierpnia 1945 r. Zastał tam sytuację nie lepszą od tej, jaką miał nieszczęście przeżywać w Wilnie. Wojska sowieckie stacjonowały w całej Polsce, NKWD zaś (choć w bardziej dyskretny sposób) przeprowadzało czystkę, porywając z ulicy ludzi, których potem wywożono za Bug, sądzono i deportowano na Sybir. W podobny sposób działał polski Urząd Bezpieczeństwa. Mimo to przybyły tu wcześniej Michał Warakomski z współpracowniczką Janiną Krukówną postanowił uruchomić Legalizację. Od sierpnia 1945 współpracował z nimi Romuald. Po wyjeździe Michała Warakomskiego na Zachód, do korpusu generała Andersa, najważniejszą rolę w Komórce Legalizacyjnej odgrywał jego brat Romuald.

W marcu 1947 Romuald Warakomski uzyskał zwolnienie u swego zwierzchnictwa od działalności konspiracyjnej i przeszedł do życia cywilnego. Dalsza działalność nie miała szans powodzenia w wyniku zaistniałej sytuacji politycznej.

W kwietniu 1947 zgłosił się do nowicjatu w Czernej pod Krakowem z prośbą o przyjęcie do zakonu karmelitów bosych. Dlaczego podjął taką decyzję? Zadecydował o tym najpewniej „tamten moment” – cudownego ocalenia na granicy sowiecko-polskiej. Ale nie tylko. Według późniejszych wspomnień jego przyjaciela, ojca Jana od Krzyża, Romuald Warakomski żywił wielki kult dla swego rodaka, przyszłego świętego Rafała Kalinowskiego, karmelity bosego w Czernej.

Do nowicjatu w Czernej zgłosił się pod zmienionym nazwiskiem – jako Roman Wojnicz. W czerwcu 1947 otrzymał habit zakonny i imię: Marian od Najświętszego Serca Jezusa. Profesję zakonną złożył 18 czerwca 1948 r. Studia filozoficzno-teologiczne ukończył w Krakowie i w dniu 28 czerwca 1953 r. przyjął święcenia kapłańskie. W latach 1954-57 spełniał obowiązki mistrza nowicjatu.

Rozpracowany, ujawniony, prześladowany

W roku 1957 został przeorem klasztoru w Krakowie. Fakt ten wzbudził czujność Urzędu Bezpieczeństwa Państwowego. Do tej pory Roman Wojnicz – o. Marian – według doniesień agentów – jako „człowiek starszy, cichy, pracowity”, nie zaprzątał uwagi funkcjonariuszy bezpieki. Teraz poddano go wzmożonej inwigilacji. Do tych działań funkcjonariusze bezpieki zaangażowali cennego informatora, karmelitę bosego ps. „Satyr”.

Tajny współpracownik „Satyr” już w swym pierwszym doniesieniu informacyjnym z 19 października 1957 r. pisał: „Kiedy jakiś czas temu rozmawiałem z ojcem Czesławem Basiurą na temat Wojnicza, powiedział mi on bardzo ciekawą wiadomość: podejrzewa, że Wojnicz ukrywa się pod przybranym nazwiskiem. Przy tym powiedział, że jego podejrzenia idą stąd, że razu pewnego jakiś prałat z Warszawy spotkał w kościele Wojnicza, który na widok tego prałata chciał się wycofać, ale nie zdążył. Prałat ten miał powiedzieć do Wojnicza coś w tym sensie: „Czy już uspokoiłeś się?” Ponadto o. Czesław podejrzewa, że Wojnicz musiał pracować w konspiracji i nie wiadomo, czy nie przy wyrabianiu pieniędzy. Wnosi to stąd, że gdy np. obliczane są pieniądze ze składek i w ogóle mowa o pieniądzach, to Wojnicz mówi, który banknot jest ciężko, a który łatwo podrobić”.

Kolejne doniesienia „Satyra” spowodowały, że esbecy uruchomili tzw. „Sprawę zaczepną na księdza WR” (Wojnicza Romana), która po pewnym czasie zamieniła się na „Sprawę agenturalnego sprawdzenia kryptonim „Nieznany” na przeora oo. karmelitów bosych Wojnicza Romana, imię zakonne Marian”. Zawerbowano kolejnych tajnych współpracowników wśród braci zakonnych. Jednakże zaktywizowane działania bezpieki wciąż nie przynosiły wyników. Przełom „w sprawie o. Mariana R. Wojnicza” nastąpił dopiero latem 1958 r. Romualda Warakomskiego ujawnił agent „Bross”, były aktywny działacz Okręgu Wileńskiego AK, po wojnie współpracujący z bezpieką: „Przełożonym zakonu ojców karmelitów bosych w Krakowie jest Warakomski ps. „Hilary”, pracownik Legalizacji Biura Paszportowego przy Komendzie AK Wilno. Wiem, że on do Polski przyjechał w 1945 r. latem, ukrywał się i teraz ubiera się jak zakonnik, podczas sprawy wileńskiej bardzo go poszukiwano [...]”.

Dało to asumpt funkcjonariuszom SB do rozpętania nowej akcji. Ze względu na stanowisko, które Romuald Warakomski piastował – przeora klasztoru – oraz jego zdecydowaną antykomunistyczną postawę, postanowiono go „spacyfikować”. Chodziło głównie o zwerbowanie go w charakterze informatora. Badający tę „sprawę” współczesny historyk polski, pracownik IPNu Piotr Niwiński pisze:

„Jednak mimo licznych przygotowań, trwających blisko rok, próba werbunku zakończyła się fiaskiem. Warakomski odrzucił kategorycznie wszelkie możliwości współpracy. Od tego momentu zaczyna się „pacyfikowanie” go innymi metodami. Zaczęto niszczyć jego pozycję w zakonie, starając się odsunąć go od jakiegokolwiek wpływu zarówno na życie zakonne, jak i towarzyskie. Dzięki intensywnej pracy operacyjnej (wykorzystanie agentów, szantaże, rozbijanie solidarności ludzkiej itp.) udało się odsunąć go od aktywnego życia zakonnego i spowodować jego rezygnację z kapłaństwa.

Nie ustała jednak obserwacja SB. Dalej kontrolowano jego korespondencję, podsłuchiwano rozmowy telefoniczne, zbierano materiały od tajnych współpracowników. Był jednak tylko jedną z wielu ofiar systemu komunistycznego. Samo rozpracowanie środowiska wileńskiego trwało bowiem do 1989 r. i obejmowało co najmniej kilka tysięcy osób”.

Romuald Warakomski zmarł 20 czerwca 1986 r. Spoczął na zakonnym cmentarzu w Czernej jako o. Marian. Dziesięć lat wcześniej zakończył pisanie swego pamietnika. Zadedykował go „Generałowi Wilkowi (Aleksandrowi Krzyżanowskiemu), kolegom wspólnej walki, ludziom mojej rodzinnej Ziemi Wileńskiej”.

Za cały czas wojny od października 1939 do 10 sierpnia 1945 r. Wileńska Komórka Legalizacyjna wydała 85 tysięcy fałszywych dokumentów. Ile tysięcy z nich wykonał własnoręcznie „Hilary” – Romuald Warakomski? Tego nie liczył, nie prowadził takiej statystyki. Wiadomo jedynie, jakiego formatu ludziom, niekwestionowanym autorytetom moralnym wystawił fałszywe dokumenty celem ochrony ich życia. A byli to ppłk. Aleksander Krzyżanowski („Wilk”), Stanisław Kiałka („Bolesław”), ks. Michał Sopoćko i dziesiątki, (a może setki) innych. Trwał i chronił żołnierzy AK, zagrożoną ludność cywilną. Ostatnimi, którym pomógł, byli żołnierze oddziału legendarnego „Łupaszki”.

Bezpieka prześladowała go jako wybitnego żołnierza AK i jako duchownego (o. Marian był ponadto znakomitym, znanym w Polsce rekolekcjonistą).

Po otwarciu archiwów SB ujawniono esbeckie metody prześladowania Romualda Warakomskiego i zakonu. Opisała je w 2006 r. w swojej pracy ( w oparciu o materiały SB zgromadzone w IPN) Anna Kubajak („Pod kontrolą służby bezpieczeństwa – lata powojenne”).

Romuald Warakomski w zakończeniu swego pamiętnika napisał: „Legenda wileńska skończona; przyszłości zostawiam ją wskrzesić”.

Alwida A. Bajor
Na zdjęciach: Romuald Warakomski jako „Hilary” (fot. archiwum IPN) i ...po latach.

*O. Benignus Józef Wanat OCD, profesor Akademii Teologicznej w Krakowie mylnie podaje datę i miejsce urodzenia Romualda Warakomskiego oraz panieńskie nazwisko jego matki. Cytuję: „Romuald Warakomski urodził się w Wilnie, dnia 15 października na terenie parafii św. Rafała, jako syn Józefa i Marii z Boroszewiczów”. Należy tę omyłkę sprostować, bowiem jest ona powielana w różnych innych źródłach. Romuald Warakomski urodził się 1 września 1908 r. w Wilnie na przedmieściu Kominy, na terenie parafii Wszystkich Świętych. Ochrzczony 26 grudnia w kościele pw. Wszystkich Świętych przez ks. Siemaszkiewicza. Panieńskie nazwisko matki R. Warakomskiego – Bobszewiczówna. Są to dane z metryki chrztu, którą na moją prosbę odnalazł w archiwum wileński historyk genealog Czesław Majewski, za co mu składam wyrazy wdzięczności. A. A. B.

**W tekście jest podawane UB, innym razem SB – to nie jest pomyłka. UB po 1956 r. zostało przemianowane na SB. Autorka.

<<<Wstecz