Ptaki w locie naśladując
Jak Fortuna i Małysz
Tam wysoko, na szczycie skoczni, podobni byli do filigranowych krasnoludków. Przecierali gogle, sprawdzali wiązania u nart, a po czym ruszali skuleni w dół, starając się w ten sposób dodać deskom impetu. Te wydawały na progu charakterystyczny chrzęst i krasnoludki przekształcały się w wolno lecące ptaki, wychylając się do przodu i ciągnąc, ile się da, odległość. Aż wreszcie głuche klapnięcie nart o zeskok oznaczało koniec frunięcia, a widownia nagradzała te popisy brawami tym większymi, im lot był dłuższy, lądowanie pewne i w dodatku klasycznym telemarkiem. Teraz ci śmiałkowie mogli odetchnąć z ulgą, odpiąć narty i pokłonić się widowni, a po części również sobie: za odwagę i brawurę.
To, o czym powyżej - bynajmniej nie zdawkowa relacja ze zwycięskiej dla Wojciecha Fortuny Białej Olimpiady w Sapporo albo z zawodów narciarzy-skoczków o Puchar Świata, w których ostatnio tak zaciskamy kciuki za Adama Małysza, tylko wizja tego, co się działo pół wieku temu w Wilnie, kiedy tu nastawała zima. Tak, tak, właśnie... w Wilnie. I wcale w tym stwierdzeniu nie przejęzyczam się i nie mylę miejsca zdarzenia. W grodzie Giedymina bowiem, choć to dziś nie do wiary, skakano na nartach. A tymi, kto wśród rywali rej wodził, byli rodacy Adama Małysza - mieszkający tu z dziada pradziada Zbigniew i Kazimierz Kiwertowie, Jerzy i Tadeusz Zarembowie, Oskar Hajdamowicz.
Na Antokolu, u podnóża Sapieżynek
Żeby we wspomnieniach o Kiwertach "pióro umaczać", trzeba koniecznie się przenieść na ulicę Borową na wileńskim Antokolu, u podnóża Sapieżynek. Tam bowiem minęło ich dzieciństwo. I tam się zaczęła sportowa przygoda. "Zaraz po II wojnie światowej - twierdzi urodzony na niespełna trzy miesiące przed jej wybuchem Zbigniew - sport robił wśród młodzieży nie lada furorę, stanowił główny sposób na spędzanie wolnego czasu". I trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. Jako że do sportowego czynu dopingowali się w gronie kolegów z podwórka i z klasy w nauczającej po polsku Wileńskiej Szkole Średniej nr 5 na Antokolu, której próg starszy z Kiwertów przekroczył w roku 1946. Uchodząc za szczęściarza, gdyż miał do "kuźni wiedzy" naprawdę ręką sięgnąć. W odróżnieniu od kolegów, docierających tu nierzadko z odległych zakątków Wilna albo nawet z pobliskich mu okolic, co było kłopotliwe o tyle, że na Antokol autobusy jechały bardzo rzadko i zawsze trzeszczały w szwach od natłoku pasażerów.
Ojciec Bolesław spowodował, że Zbigniew rozkochał się w narciarstwie. Po tym, gdy krakowskim targiem pud kartofli wyhandlował na narty. Jeszcze przedwojennej polskiej produkcji, wyraźnie za długie dla nastoletniego pierworodnego. Te, przytroczone do nóg powodowały jednak, że ich właściciel zamiast po ziemi wręcz ośnieżonym siódmym niebem szusował, nabierając w tym coraz większej wprawy, do czego skłaniała rywalizacja z kolegami. Wspólnie pobudowali też na skłonie górki skocznię, próbując fruwać najdalej jak było można, w czym Zbyszek nie chciał być gorszy od rówieśników.
Skacząc i "kombinując"
Wcale więc nie przez przypadek znalazł się początkujący narciarz w "Spartaku" u Maryny Izotowej, która zebrawszy grupę amatorów "białego szaleństwa" rozpoczęła treningi, ze znajomością rzeczy ucząc narciarskiego "abecadła", dotyczącego przede wszystkim biegów, ale też po części skoków. Ich równoległe uprawianie przyniosło w roku 1954 Zbigniewowi Kiwertowi tytuły mistrza Litwy juniorów w skokach i w sztafecie 4x5 km oraz założyło podwaliny pod przyszłe sukcesy w kombinacji norweskiej, która wówczas miała również wielu zwolenników. Żeby przyjaźń podopiecznych ze sportem trwała przez okrągły rok, Izotowa z pomocą męża zaangażowała ich do uprawniania sportu motocyklowego. To właśnie w rywalizacji na trasie rajdu Zbigniew sięgnął po pierwszy w swej karierze dorosły tytuł mistrza Litwy. Na własnoręcznie przygotowanym motocyklu, ledwie w dwa tygodnie po zdobyciu prawa jazdy.
Nim Kiwert przywdział na trzy lata mundur żołnierza Armii Sowieckiej, zdążył też w roku 1958 zdobyć "brąz" w mistrzostwach Litwy narciarzy-skoczków. Znalazłszy się "w sołdatach" na dalekim Sachalinie, wysportowany chłopak z mety zwrócił uwagę dowództwa. Gdy do końca odkrył swe sportowe karty, został przeniesiony do specjalnej jednostki, gdzie mogł trenować, ile dusza zapragnie, broniąc barw całego okręgu w skokach i w dwuboju klasycznym. Wtedy też po raz pierwszy zetknął się ze skoczniami z prawdziwego zdarzenia, na których można uzyskiwać odległości w granicach 100 metrów i przeżyć niepowtarzalne uczucie, dane człowiekowi próbującemu z nartami u nóg naśladować ptaki w locie. Na jednej z nich podczas zawodów w roku 1960 w Gorkim ustanowił Zbigniew własny rekord życiowy, lądując na rubieży 86 metrów.
Nie oszczędzał się więc, a profity tej harówki ciągnął też po powrocie do cywila, stając w roku 1962 na najwyższym stopniu podium w mistrzostwach Litwy. Deptał je zresztą niezmiennie do roku 1970 włącznie, zdobywając 4 złote i 5 srebrnych krążków. Skoro jesteśmy przy liczeniu medali, warto odnotować, że kolekcję tę uzupełniają trofea, zdobyte w mistrzostwach Litwy w kombinacji norweskiej, stanowiącej składową skoków i narciarskiego biegu na 15 kilometrów.
W latach 1964 i 1966, podczas dekoracji najlepszych narciarzy-skoczków Kiwertowie zdublowali podium mistrzostw Litwy, gdyż obok "sreber" Zbigniewa medale brązowe wywalczył młodszy odeń o lat 8 Kazimierz. Nie kryjący wszak, że - jeśli chodzi o okazałość medalowych łupów - wyraźnie ustępuje Zbychowi, gdyż obok "brązów" w skokach narciarskich w roku 1969 zdobył jeszcze tytuł mistrza Litwy w kombinacji norweskiej, a sukcesy te mógł z nim bez skrupułów dzielić starszy brat, będący dlań prócz tego, że wielkim autorytetem to również trenerem. W odróżnieniu od starszego młodszy z Kiwertów bowiem uprawiał "białe szaleństwo" bardziej amatorsko niż wyczynowo. Jego kariera tak na dobrą sprawę rozpoczęła się, kiedy po powrocie z wojska zatrudnił się w charakterze tokarza w Wileńskiej Fabryce Maszyn Obliczeniowych - fabryce, która dzięki wyrozumiałości kierownictwa słynęła na całą Litwę z robociarskiego klubu sportowego.
Smarowidłem... lakier do paznokci
Z wielkim sentymentem wracają Kiwertowie do czasów, kiedy startowali, po czemu w Wilnie służyły dwie skocznie: ta zbudowana w roku 1924 na górze Trzykrzyskiej obok stadionu "Dynamo" i ta wzniesiona po wojnie na Sapieżynkach. Pierwsza na początku lat 60. została przykryta nawet igelitem, druga natomiast miała być zrekonstruowana tak, by wydłużyć ewentualne na niej skoki. Niestety, pomysł ten rozszedł się po kościach. Co gorsza, obie skocznie przepadły z kretesem, gdyż władze sportowe Litwy doszły do wniosku, że skoczkowie i "kombinatorzy" klasyczni nie potrafią nawiązać równorzędnej walki z najlepszymi w tych konkurencjach w całym Związku Sowieckim.
Po tym, gdy po skoczniach w stolicy Litwy zostały jedynie wspomnienia, przez pewien okres amatorzy fruwania na nartach nie dając za wygraną, by wyłonić najlepszych, gromadzili się w Ignalinie, gdzie na początku lat 60. uruchomiono skocznię, na której zresztą uzyskiwano rekordowe odległości. Zbigniewowi Kiwertowi, kiedy po raz ostatni zdobywał w roku 1968 mistrzostwo Litwy, zmierzono 48,5 m, a najdłuższy oddany przezeń skok przekraczał tam 56 m. Kiwertowie są zdania, że gdyby nie wadliwa konstrukcja, na tym obiekcie można byłoby lądować jeszcze dalej. Z progu wychodziło się wysoko, a potem spadało się w dół, a tak gwałtownie, że przy zderzeniu z zeskokiem pod cięższymi zawodnikami pękały nawet narty.
"Wtedy żaden ze skoczków nie morzył się przecież głodem, by być tak jak dziś sucharem - tłumaczy, uśmiechając się Kazimierz. - Bo nikomu nie przyszło do głowy, że zmiejszając w sposób sztuczny własną wagę, można wydłużyć szybowanie. Nikt też w locie nie krzyżował nart na kształt litery "V", tak dziś nagminnej. Obce nam były kombinezony ze specjalnych tworzyw zmiejszających opór powietrza, treningi w komorach aerodynamicznych, gdzie można do perfekcji wyćwiczyć sylwetkę w locie. Wiem, że wzbudzę powszechny uśmiech stwierdzeniem, iż smarami służyły nam przeznaczone damom lakiery do paznokci, którymi pokryty spód desek szlifowało się następnie cierpliwie kawałkiem wełny. Słowem, amatorszczyzna to była w każdym przejawie. Bo też jakże inaczej, jeśli sami sobie byliśmy trenerami, udzielając porad kolegom i będąc wdzięcznymi za takowe. Dopiero kiedy w roku 1969 nabyłem kamerę, z której pomocą filmowałem treningi i zawody, mogliśmy na własne oczy ujrzeć na filmie popełniane podczas skoków błędy, by je następnie eliminować. To już było coś!"...
Uniesieniem powodowani
Za to entuzjazm wśród tych, co chcieli skakać, był wręcz nieopisany. Jechali do Ignaliny, jednego dnia w pocie czoła nosili śnieg na wierzchołek skoczni (nieraz było tego nawet ponad 500 worków), ubijali go, a dopiero potem skakali. Ten entuzjazm udzielał się też widzom. Gromadziło się ich po kilka tysięcy, żywo reagujących na wyczyn każdego śmiałka i kwitujących go brawami. W Ignalinie na uroczyste otwarcie skoczni, które zaszczycił sam ówczesny pierwszy sekretarz partii litewskich komunistów Antanas Sniečkus, ściągnęły tłumy tak liczne, że zaczęła pod nimi trzeszczeć służąca za widownię zlodowaciała tafla jeziora.
Konkursy skoków gromadziły nawet po 40-50 uczestników, choć prawdziwych była połowa tego. Resztę stanowili farbowani studenci, gdyż uczelnie, aby nie dostać zer w międzyuczelnianej rywalizacji, wystawiały do zawodów na skoczni co odważniejszych, którzy mieli jednak ze skokami tyle, co piernik z wiatrakiem. Stają dziś przed Kiwertami jak żywe sylwetki tych nieszczęśników z twarzami białymi ze strachu niczym płótno, a nierzadko ten i ów prosił o popchnięcie go torami w dół, gdyż sam nie mógł na to się zdobyć. Co było dalej, nietrudno wyobrazić. Niektórzy padali jeszcze przed progiem, niektórzy fikali kozła w powietrzu i tylko jakże nieliczni, co ustawali na nogach, uchodzili za szęściarzy. Bóg ze swą opatrznością musiał mocno czuwać, że nikt się nie pozabijał na śmierć, choć kontuzje się mnożyły.
Nim auto bezdrożami ruszy...
Po zakończeniu przygody z "białym szaleństwem" Zbigniew Kiwert bynajmniej nie rozstał się ze sportem. W roku 1974 on - ślusarz złota rączka - trafił do grupy eksperymentalnej, która miała szykować auta do rajdów samochodowych dla Stasysa Brundzy jak też w ogóle litewskiemu teamowi, który naonczas stanowił ścisłą czołówkę w całym Związku Sowieckim. Szykowali - widać - niezgorzej, skoro Brundza wygrywał, a Zbigniew, jako ten, co się szczególnie wyróżniał, za wstawiennictwem litewskiego asa został po pewnym czasie mechanikiem rajdowej ekipy sowieckiej. Wtedy to otworzył się przed nim szeroko świat: bywał w Grecji, Francji, Niemczech, Finlandii, co w czasach, gdy państwo spod znaku sierpa i młota stanowiło twór szczelnie zamknięty, trąciło fantastyką.
W rajdach samochodowych tak jest, że cały splendor spływa na kierowcę i pilota. Mechanik z reguły pozostaje w cieniu, choć jest jednym z tych, kto przecież sukces wykuwa. 9 razy Zbigniew pomógł Brundzie zdobyć tytuł mistrza Związku Sowieckiego, 8-krotnie na wozach przezeń przygotowanych po identyczną palmę pierwszeństwa sięgał Eugenijus Tamulevičius, 3-krotnie Vytas Taraila. Rozochocony ich sukcesami próbował Kiwert sam się ścigać. Nie bez sukcesów: był dwukrotnie trzeci w mistrzostwach ZSRR w wyścigach szosowych, wykonał ogólnozwiązkową klasę mistrza sportu. Wiedział jednak, że cztery krzyżyki na karku są zbyt ciężkim brzemieniem, by raz jeszcze zawrzeć przymierze z wyczynową karierą.
Z Brundzą za to Kiwert zawarł przymierze na całych lat 27. Przez jego ręce przeszło krocie aut, które z seryjnych po mistrzowsku przerabiał na sportowe i które niezawodnie się spisywały na rajdowych bezdrożach. Dziś też zresztą tym jest zajęty. Po rozstaniu się z Brundzą przed trzema laty otworzył w Landwarowie laboratorium "Kiwert-sport", specjalizujące się w dostosowywaniu do rajdowych wymogów silników samochodowych. To dostosowywanie od "podszewki" wygląda tak, że przeróbce ulega 90-95 procent tego, co opuszcza seryjne taśmowce, na co schodzi 2-2,5 miesiąca pracy. Pracy po jubilersku precyzyjnej, po której silnik zyskuje dodatkowo nawet 80 proc. swej mocy. Pracy, która do reszty go pochłania, gdyż robi to, co bezgranicznie lubi. Pracy nic z pańszczyzny nie mającej, udokumentowanej ponad 100 wnioskami racjonalizatorskimi na doskonalenie silnika, w czym jest mistrzem niezrównanym.
Mag przy tokarce
Tym mistrzem nad mistrze jest też drugi z Kiwertów - Kazimierz. W którego karierze zawodowej najświetniejszy 26-letni rozdział stanowi praca w Wileńskiej Fabryce Maszyn Obliczeniowych w charakterze tokarza. Opanował ten zawód do stopnia, że w zakładzie nie było mu równych. Co tam w zakładzie! W całej Litwie! Ba, w całym Związku Sowieckim, co bardziej niż dobitnie potwierdzają dwa tytuły zwycięzcy ogólnozwiązkowego konkursu speców w tym fachu w Moskwie i w Taurogach oraz II lokata w rywalizacji w Riazaniu, choć każdy gromadził najlepszych z najlepszych.
Uśmiecha się dziś dobrodusznie Kazimierz, gdy ożywają w nim wspomnienia, jak to on, niespełna 30-letni długowłosy hipis z Wilna, pogodził wszystkich z Bohaterami Pracy Socjalistycznej włącznie. Dowodząc nie lada fantazji, smykałki i wprawnej ręki. Czyli tego, czego się uczył, pracując na co dzień w biurze konstrukcyjno-eksperymentalnym i wykonując najbardziej skomplikowane zamówienia na tokarce. Bo ta zawładnęła nim niczym szabelka ułanem. W chwilach poza pracą tworzył istne cuda. Potrafił, dajmy na to, z bryły metalu poprzez skrawanie luźno spleść ze sobą pięć kółek olimpijskich albo umieścić jeden w drugim tyleż coraz mniejszych konturów różnych figur geometrycznych, z których każda (o, fantastyko!) poruszała się we wnętrzu następnej. Tym, kto na widok tego cacka kręcił z niedowierzaniem głową, uśmiechając się wyjaśniał: "To tylko efekt pierwotnego dokładnego obliczenia i wtórnej cierpliwości pomnożonej przez kilka miesięcy"...
Dziś to tokarskie popuszczanie fantazji uprzyziemnia prozaiczne "dla chleba". Bo kiedy Wileńska Fabryka Maszyn Obliczeniowych w ramach tzw. prywatyzacji została po prostu rozkradziona (Kazimierz do dziś nie może darować, jak to unikalny sprzęt rozsprzedano na wagę jako złom metalowy), wypadło radzić samemu. Obecnie, podobnie jak starszy brat, ma młodszy z Kiwertów do czynienia z samochodami. Wprawdzie w sposób mniej efektowny: założył w garażu warsztat remontowy, gotów służyć posiadaczom czterech kółek, gdy ci potrzebują pomocy. I jakoś wiąże koniec z końcem, rozmieniając poniekąd na drobne własny tokarski kunszt nie lada.
... W dniu, kiedy u schyłku grudnia rozmawiałem ze Zbigniewem i Kazimierzem Kiwertami, w powietrzu dostojnie wirowały drobne płatki śniegowe, co obaj kwitowali radosnym: "Może nareszcie będzie zima!". Zdecydowali zgodnie narty odkurzyć i, o ile puchowy całun pozwoli, na białe trasy ruszyć. By wydłużyć tam rys, jaki się ciągnie hen z dzieciństwa, a jaki w pewnym momencie życia przekształcił się w napowietrzny: niby ptakami byli w locie, deski u nóg za skrzydła mając...
Henryk Mażul
Na zdjęciach: bracia Kiwertowie;
narciarskie mistrzostwa Litwy cieszyły się wielką frekwencją (Ignalina, 1966 r.).