Ciastkarzy los niesłodko-słodki
Już z gazem!
Regina i Czesław Andrzejewscy, witający mnie na dziedzińcu przed swym okazałym, uwitym w roku 1986, a przypisanym Zujunom domowym gniazdem, twierdzą z dobrodusznym uśmiechem, że z gościną u nich wyraźnie się spóźniłem. Jeśli chciałem w całej krasie ujrzeć ukwiecone rabatki i zielone otoczenie. Które spowodowały m. in., że kierowana przez wicemera Jana Sinickiego komisja samorządu rejonu wileńskiego, wizytująca niedawno obejście w ramach konkursu na najpiękniejszą zagrodę, ulokowała ją tego roku w gronie czterech naj-naj, honorując okazałym dyplomem oraz premią pieniężną. Musiałem więc cokolwiek wyobraźnię popuścić, by październikowy krajobraz z pożółkłym liściem wymienić na szmaragdową pełnię lata. Odnotowując wszak jednoznacznie zastany idealny porządek. Powodujący podziw tym większy, jeśli się uświadomi, że wcale niedawno jeszcze całe podwórko mieli w "okopach" z racji na kładzenie rur, jakimi to gaz dotarł do ich domu.
Po tej "rewolucji", gdy teren na powrót uprzątnęli, mogli za to odetchnąć z wielką ulgą. "Błękitne paliwo" przecież - to jest coś! Będzie im odtąd służyło za opał, luzując drwa, których na zimę wypadło naszykować minimum 60 metrów sześciennych. Teraz zastąpi je mniej kosztowne i znacznie bardziej czyste paliwo gazowe. Jak w domu, tak też z czasem w będącej w ich posiadaniu piekarni, a powodującej, że jak człek stanie na zapleczu domu i głębiej w nozdrza powietrze wciągnie, wnet odczuje błogą woń cynamonu, migdałów, kremów oraz wszelkich innych dodatków, które ciastom smaku dodają. Pani Regina twierdzi z uśmiechem, że, póki piekarnia mieściła się w pomieszczeniach popiwnicznych, tych zapachów aż nadto nawet było, bo "rządziły się" bezceremonialnie w całym domu.
Niedawne przenosiny
Od ponad czterech miesięcy będąca ich dumą i źródłem zarobkowania piekarnia znajduje się natomiast w osobnym budynku. 3 lipca sprawowali uroczystą przeprowadzkę, a nowy budynek poświęcił ks. Józef Szwabowicz, który niedawno zginął w wypadku drogowym. Wody z kropidła mu na to nieco poszło, gdyż budynek w dwóch kondygnacjach naziemnych oraz jednej podziemnej liczy łącznie ponad 400 metrów kwadratowych powierzchni. A wszystko tu urządzono wedle przyczepskich wymogów Unii Europejskiej, by nie dawać powodu sanepidowi oraz innym komisjom do płodzenia protokołów i bulenia grzywien.
Na razie pod piekarnię wykorzystują ledwie jedną trzecią powierzchni, gdzie produkują 11 gatunków bułeczek oraz 25 rodzajów ciastek. Te pierwsze różnią się od siebie przede wszystkim nadzieniem, gdyż są z kremem, twarogiem, z jabłkami, wiórkami kokosowymi, rodzynkami bądź makiem. Te drugie - formą i smakiem, powodowanym przez wszelakie dodatki. Gdyby zmieścić cały dzienny wypiek na wadze, dla wyrównania szal wypadłoby położyć 300 kilo. Jest to niewiele i wiele zarazem, jeśli się uwzględni, że taka ich firmowa pani-bułeczka waży ledwie 80 gramów.
Upiec - to nie wszystko
Owszem, teraz mają świetne warunki lokalowe, by podwoić albo nawet potroić zakres produkcji. I uczyniliby to być może, gdyby ktoś ich wyposażył w różdżkę czarodziejską, pomocną w realizacji tego, co im z pieców wychodzi. Upiec przecież - to ledwie połowa roboty. Sztuką bardziej skomplikowaną jest sprzedanie tego: po sklepach, w kilku własnych kioskach, po bazarach, po bufetach w szkołach. Wymaga to wiele fatygi a i nerwów, bo konkurenci nie przebierają w środkach, nie stroniąc nawet od oszustw i machlojek. Niedawno uciekła się do nich ciastkarka z pewnej podwileńskiej miejscowości. Postarała się nawet o lipne zaświadczenie lekarskie, potwierdzające zatrucie, spowodowane rzekomo nieświeżą ich produkcją. To kłamstwo niczym oliwa wypłynęło niebawem na wierzch, choć - nie kryją - krwi im napsuło wiele, jak też reputację cokolwiek splugawiło.
Prawda jest tymczasem jednoznaczna. Aby pozyskać zaufanie klientów, wypada serwować wypieki świeże i smaczne, że paluszki lizać. Te dwa czynniki stanowią właśnie ich przysłowiowe "oczko w głowie" od początku piekarnianej przygody. Wedle standardów bułeczka nadaje się do spożycia w okresie 72 godzin, choć dziecko wie nawet, że najsmaczniejsze są te dopiero z pieca wyjęte. By trafiały najszybciej do konsumenta - to zadanie pierwszoplanowe, w czym nie szczędzą wysiłku. Ciastka pod tym względem są mniej wymagające, choć też mają swoje terminy realizacji, a ich walory smakowe są wprost proporcjonalne do dnia wypieku.
Jak niegdyś babcie...
Uważający się za tradycjonalistów w ciastkarskiej branży Andrzejewscy, czego potwierdzeniem fakt, że wszystkie bułeczki, jakie wypiekają - to znane jeszcze naszym babciom i prababciom drożdżówki, bynajmniej nie mają tzw. żelaznego asortymentu. Będąc zdania, że nabywca jest panem, starają się dogodzić jego podniebieniu, po czemu stale poszukują nowych sposobów. Przykładem tego niech posłużą keksiki, w których wypieku specjalizuje się Jadwiga Dudickaja. By jej ulżyć cokolwiek w pracy, nabyto ostatnio dozownik ciasta. Teraz można je wlewać do foremek z zamkniętymi oczyma poniekąd, a waga wszystkich będzie jednaka.
Gdy zagaduję o asortymentowe plany na przyszłość, pani Regina twierdzi, że chcieliby kiedyś zająć się wyrobem tortów, choć zdaje sprawę, na ile kłopotliwe to zajęcie. Żeby zdążać ku temu stopniowo, widzi się im okres przejściowy, polegający na produkcji ciast warstwowych, przekładanych kremami. Jak posiądą tego arkana, przyjdzie kolej na wypieki, na których w urodziny świeczki płoną.
Byle do przodu
Bo Andrzejewscy prócz tego, że są tradycjonalistami, wyraźnie nad rewolucję preferują ewolucję. Czyli: nic skokowo, a krok po kroku, w jednym wszak kierunku - do przodu. Tej zasadzie hołdują od roku 1993, kiedy to nieco z przypadku zaczęli własny piekarniany interes, co stanowiło novum zupełne. Bo przecież dopiero padła totalna sowiecka własność państwowa. Ryzyk-fizyk z przyjacielem z Czech Stanisławem Louvarem i jeszcze jednym miejscowym wspólnikiem zdecydowali spróbować sił w ciastkarstwie. Louvar wniósł do wspólnego majątku nieco wyeksploatowany sprzęt ze swej prywatnej piekarni i wystartowali, a na pierwszy ogień poszły czeskie rogaliki i makówki, których wypiekania uczył zresztą przybyły z ojczyzny wojaka Szwejka technolog.
Początki wypadły nadspodziewanie udanie. Chłonny naonczas rynek powodował, że dziennie realizowali nawet po 400 kilo pieczywa. Coraz dotkliwsza konkurencja powodowała jednak, że z czasem musieli wyraźnie zwolnić obroty. W roku 1998 znaleźli się w głębokim dołku, co przesądziło, że wspólnik powiedział "dość". Zostali sami, a piekarnię wypadło przenieść do pomieszczeń piwnicznych pod domem. Na ledwie 60 metrów kwadratowych. Szło im przez pewien czas jak po grudzie, ale nie rezygnowali. Z pieniędzy odłożonych i mozolnie zarabianych przez lat kilka budowali piekarnię z prawdziwego zdarzenia. Dziś mogą stwierdzić, że coraz pewniej zaczynają stać na własnych nogach. A i w przyszłość jasnym wzrokiem spoglądać, mając u boku dwóch synów - 19-letniego Marka i 23-letniego Daniela.
Rodziną nie podołaliby
W sposób wyłącznie rodzinny, rzecz jasna, nie podołaliby. Dziś szeregi pracownicze ZSA "Kamion" wraz z właścicielami liczą 15 osób. Kto stoi u pieca, kto zajęty jest foliowaniem produkcji, kto znów czuwa nad jej realizacją. Z pewnym zatroskaniem odnotowują wprawdzie pani Regina i pan Czesław, że siła robocza staje się na Litwie coraz większym deficytem. To prawda, tłumy ludzi bez pracy siedzą, choć wśród takowych najbardziej dominują ci o dwóch lewych rękach albo bez miary zaglądający do kieliszka. Porządniejsi pracują obecnie w mglistym Albionie albo w zielonej Irlandii. To wszystko powoduje, że wśród zatrudnionych u nich są mieszkańcy nawet Niemenczyna i Nowej Wilejki, skąd do Zujun jak z przysłowiowego Krymu do Rzymu. Właściciele piekarni chcą bowiem mieć do czynienia z pracownikami porządnymi, komu praca w rękach się nie przebiera, a i jest czymś nieco większym niż li tylko mechanicznym kieratem "dla chleba", w czym jakże korzystnym przykładem świecą wspomniana już Jadwiga Dudickaja oraz Lena Kiriczenko.
Prawda dziś jest taka, że coraz więcej gospodyń z tymi wiejskimi włącznie rezygnuje z wypieku ciast drożdżowych nawet na Święta Bożego Narodzenia albo na Wielkanoc, nie mówiąc już o dniu powszednim. Dla wszystkich takich swe usługi gotowa jest świadczyć piekarnia zujuńska. Pani Regina wyznaje, że przed rocznymi świętami mają długą listę zamówień na makowce, śliżyki, baby wielkanocne, keksy świąteczne o smaku szczególnym, bo z większą ilością maku albo hojniejszą polewą czekoladową. Żeby ludziska w smaku nie odwykli, produkują je Andrzejewscy znacznie częściej i wiozą na bazary. A - przyznać trzeba - znajdują tam nabywców, powodując, że dodatkowy pieniądz w kieszeniach zujuńskich ciastkarzy osiada. Nie jest on wprawdzie liczony na grube tysiące, bo taka firmowa bułeczka "Kamionu" kosztuje ledwie 50 centów. Ale przecież tylko z "ziarnka do ziarnka" może powstać pewna miarka.
Gdy skacząc tematom po łebkach zbaczamy w rozmowie z produkcyjnych na wątki rodzinne, przynosi pan Czesław album - ostatni tom domowej sagi. Niezwykły o tyle, że ze skrzętnie poukładanymi zdjęciami, wykonanymi kilka miesięcy temu podczas obchodów ich srebrnych godów. Kiedy to krewnym i znajomym nadarzyła się dobra okazja, by złożyć Jubilatom życzenia dalszego zgodnego pożycia oraz małżeńskiej słodyczy, jaką kryją wypiekane wspólnie ciastka.
Henryk Mażul
Na zdjęciach: rodzinny duet Andrzejewskich;
Jadwiga Dudickaja oraz Lena Kiriczenko przy "słodkiej" pracy
Fot. autor