27 listopada minęła 60. rocznica tragicznej śmierci Teodora Bujnickiego
"Upaść garścią uschniętych kwiatów"
W lutym 1931 roku w lokalu wileńskiego oddziału Związku Literatów Polskich, mieszczącym się w starym pobazyliańskim klasztorze, w sali sąsiadującej ze słynną Celą Konrada, odbył się wieczór literacki. Swą twórczoś zaprezentowała czwórka młodych poetów: Teodor Bujnicki, Kazimierz Hałaburda, Czesław Miłosz i Jerzy Zagórski.
To spotkanie stało się głośne w środowisku kulturalnym Wilna. Obecny na nim Cat Mackiewicz, redaktor wileńskiego "Słowa", błyskotliwy publicysta, człowiek o dużej kulturze i ambicjach mecenasa sztuki, zaproponował młodym wydawanie przy swoim dzienniku comiesięcznego autonomicznego dodatku poświęconego sprawom literatury, zwłaszcza młodowileńskiej. Propozycja ta została z mety przyjęta i dwa miesiące później, w kwietniu 1931 roku ukazał się pierwszy numer "Żagarów". Pisma, które dało początek grupie literackiej, jaka w latach 30. stanowiła jakże jasną gwiazdę na literackim firmamencie całej Polski i była prekursorem awangardowych trendów.
Teodor Bujnicki w pierwszych miesiącach jej istnienia grał bez wątpienia "pierwsze skrzypce". On to bowiem wpadł na pomysł nazwy "Żagary", zatroszczył się, by pismo było atrakcyjne w swej treści. Późniejszy noblista Czesław Miłosz tak wspominał o starszym o 4 lata koledze: "Teodor Bujnicki, popularnie Dorkiem zwany, był sławnym człowiekiem. Wiersze liryczne i satyryczne, jakie mu wychodziły spod pióra, niesłychana łatwość pisania pasowały go na nieomal wieszcza, a nic w nim nie kryło się w nadętości i celebracji. Malutka ruchliwa kulka, okrągłe policzki, czuprynka granatowo-czarnych włosów, piwne oczy pełne śmiechu. Kipiał entuzjazmem, czego dotknął, stawało się powodem do zachwytu i - do ciągle nowych pomysłów...".
Te pomysły realizował w Klubie Włóczęgów Wileńskich, a szczególnie w sekcji ZNAJ (Zmarnowanej Niedzieli Ani Jednej). Naśladując filomatów i filaretów młodzież Uniwersytetu Stefana Batorego praktykowała częste wycieczki na łono przyrody w bliższe i dalsze Wilnu okolice. W ramach klubu młodzi próbowali również swych sił literackich. Pisał także Bujnicki; głównie liryki w stylu skamandryckim. Jego debiut nastąpił na łamach uniwersyteckiego periodyku "Alma Mater Vilnensis", a wiersze znalazły się również w dwóch zbiorowych publikacjach młodzieży Wilna: w tomiku STO. Poezje W. Abramowicza, K. Hałaburdy (1928) i wydanym w następnym roku zbiorku "Patykiem po niebie". W jednym z liryków, pochodzących z tego tomu, opatrzonym znamiennym tytułem "My", studiujący wówczas historię na Uniwersytecie Wileńskim Bujnicki pisał:
Budujemy tęczowe mosty,
nabijamy brukowcem słów -
słów zwyczajnych, szarych i prostych,
pozbieranych z rozstajnych dróg.
(...)
My - odwieczni giermkowie Rolanda
i odkrywcy nieznanych ziem -
zawadiacka niekarna banda,
przystrojona jaśminem i bzem.
Nasza krew jest koloru burgunda,
Więc musuje jak winny sok,
I pijany nasz duch-wagabunda,
I pijany taneczny nasz krok.
W literackim spełnianiu się Dorka, czyli Teodora Bujnickiego, bez wątpienia sprzyjała niezwykle twórcza atmosfera ówczesnego Wilna. Poza Alma Mater Vilnensis życie towarzyskie kwitło też w małych wileńskich lokalikach. A tym miejscem szczególnym spotkań wileńskich dziennikarzy i poetów była mieszcząca się u zbiegu ulic Mickiewicza i Arsenalskiej cukiernia Rudnickiego. Tu toczyły się zażarte spory literackie i nie tylko. Rzeczywistość bowiem coraz wyraźniej rysowała kryzysy ekonomiczne, rujnujące perspektywy stabilizacji życiowej. Coraz bardziej oczywiste stawało się, że istniejąca sytuacja światowa może być tylko układem przejściowym, że bliski jest kolejny krwawy paroksyzm dziejów. A stąd było już tak blisko do katastrofizmu, który odciśnie wyraźne piętno na twórczości żagarystów.
W roku 1933 Bujnicki wydaje pierwszy samodzielny tomik poetycki "Po omacku". O ile serdeczni koledzy z "Żagarów" wyraźnie ciążyli naonczas ku awangardowym nowinkom, stanowiącym gwóźdź do trumny skamandrytów, o tyle Dorek zanurza swe strofy w podwileńskim pejzażu, wyraźnie uchyla się od tematów społecznych i rewolucyjnej frazeologii. Główną cechą jego liryki jest przede wszystkim wszechobecność natury. Niestety, przyrodnicza arkadia nie potrafi przesłonić przeczucia coraz wyraźniej się rysującego wstrząsu dziejowego. W wierszu "Podróż" napisał:
Próżno szukamy na rozdrożu
szlaku, co w cieniu lasów spoczął.
(...)
Szlaku, co szuka tak uparcie
dworu czy miasta, wsi czy chaty -
gdzie byśmy mogli wreszcie upaść
garścią uschniętych kwiatów.
Chcąc bezsens zmienić w sens, ucieka Bujnicki do twórczości satyrycznej, tworzy mocno osadzone w realiach ówczesnego życia teksty do "Szopek Akademickich". Wyraźnie też przymruża oko w parodiach i paszkwilach, pisanych początkowo dla Radia Wileńskiego, a potem emitowanych za pośrednictwem "Kukułki Wileńskiej" na całą Polskę. Donkiszoteria zdaje się jednak na nic wobec błądzenia po omacku, bycia na rozdrożu między starym i nowym światem. To rozdarcie wewnętrzne jest bardziej niż czytelne w drugim z tomików pt. "W połowie drogi", wydanym w roku 1937. "Przypominam sobie wyraźnie wrażenie , jaki zrobił na mnie drugi tomik wierszy, wydany na krótko przed wojną. "O - powiedziałem sobie - z nim jest źle. Skąd jemu do rozpaczy, do pesymizmu (...) On się męczy" - tak wspominał po latach Czesław Miłosz swoje wrażenia z lektury tego tomiku.
Wybuch II wojny światowej, upadek Polski i przekazanie Wilna oraz Wileńszczyzny Litwie wystawiły wielu na niezwykle trudny egzamin, zmusiły odnaleźć się w zupełnie nowej sytuacji. Bujnicki pierwotnie pracuje w redakcji "Gazety Codziennej" Józefa Mackiewicza i zda się podzielać jego antybolszewizm. Za drugiej okupacji sowieckiej zmienił jednak radykalnie front. Został redaktorem literackim "Prawdy Wileńskiej" i zagorzałym chwalcą rzeczywistości spod czerwonej gwiazdy. Cieszył się z upadku pańskiej Polski, był dumny z tego, że się stał człowiekiem sowieckim.
Polskie władze konspiracyjne oceniły, że Bujnicki jest kolaborantem i wymierzyły mu karę śmierci, o czym społeczeństwo powiadomiono za pomocą komunikatu w "Niepodległości" w grudniu 1942 roku. Do rychłego wykonania wyroku jednak nie doszło, ponieważ skazany ukrywał się w majątku krewnych żony na Żmudzi. Po ponownym przyjściu bolszewików wrócił jednak do Wilna, wstąpił do Związku Patriotów Polskich i był jego aktywnym działaczem. Zamierzał podobno wyjechać do Lublina, aby tam rozpocząć działalność literacką w nowej Polsce. Ciążącego na nim wyroku nie traktował chyba poważnie sądząc, że poszedł w niepamięć. Przeliczył się. 27 listopada 1944 roku został zastrzelony, a uczyniło to dwóch młodych chłopców - członków oddziału specjalnego.
27 listopada br. minęło 60 lat od tej tragicznej daty. Obecnie z perspektywy czasu nie sposób nie zadać pytania: czy wykonanie na Bujnickim wyroku śmierci, nawet wobec jego oczywistej winy, było na pewno potrzebne? Czy nie starczyłoby potępienia i napiętnowania? Przecież gdyby tak okrutnie mierzyć postawę wszystkich poetów, pisarzy i intelektualistów, którzy znalazłszy się w dziejowym potrzasku dali się skołować, lista jakże bolesnych ofiar dla kultury polskiej byłaby długa.
Trudno tu nie przychylić się do oceny wyrażonej przez Bronisława Krzyżanowskiego w "Wileńskim mateczniku": "Z piórem nie walczy się kulą bez przyczyn ostatecznych. W tym przypadku takie przyczyny nie zachodziły". Niestety, czas był burzliwy, napięcie między zwolennikami odmiennych orientacji olbrzymie, a argumentem w toczącej się dyskusji politycznej często bywały kule. One to spowodowały, że jeden z tych, który współtworzył wileńskie "Żagary", rozstał się z życiem w wieku zaledwie 37 lat i spoczywa dziś na cmentarzu wojskowym na wileńskim Antokolu.
Henryk Mażul
Na zdjęciu: grób T. Bujnickiego