Wojenne drogi por. Mikołaja Pawłowskiego
Boże Narodzenie w stalagu - kiełbasa z soczewicą
Święta Bożego Narodzenia należą do najbardziej rodzinnych. Zasiadamy w tym dniu całą rodziną do zastawionego w tradycyjne potrawy stołu, wspólnie przy migocącej światełkami choince śpiewamy kolędy. Przyjmując ten dar jako coś zwyczajnego, nie przychodzi najczęściej nam nawet do głowy, że były czasy (a w wielu przypadkach przecież są nadal), kiedy jedynym atrybutem Świąt była np. kiełbasa z soczewicą.
"Swoje pierwsze Boże Narodzenie po wybuchu II wojny światowej spędziłem w niemieckim stalagu w okolicy miejscowości Baderna", snuje opowieść swej wojennej młodości porucznik Wojska Polskiego w stanie spoczynku 86-letni Mikołaj Pawłowski. "Byliśmy zatrudnieni w leśnictwie. Będąc z zawodu leśnikiem miałem dobre stosunki z naszym komendantem Oberfesterem (nadleśniczym), który chodził w mundurze generalskim i był w zasadzie porządnym człowiekiem", rysuje sytuację sprzed ponad 60 laty mój rozmówca. Pamięta, że Oberfester na Święta pozwolił nawet ściąć choinkę. Ale największą świąteczną atrakcją dla przygnębionych niewolą i wygłodniałych jeńców wojennych było przydzielenie każdemu po ponad kilogramowym kawałku niemieckiej kiełbasy z soczewicą. "Smakowała nam wybornie", krótko komentuje wydarzenie pan Mikołaj, dodając, że tamte Święta pamięta również z powodu pięknych ukraińskich piosenek. Śpiewali je unici, których dużo było wówczas w obozie. Podobnych Świąt w wieloletniej niewoli wówczas ppor. Pawłowskiego było jeszcze wiele. Jedno z nich spędził w okolicach fortyfikacji tzw. linii Maginota, gdzie Boże Narodzenie stało się pamiętne z powodu nadesłania przez szwajcarski "Czerwony Krzyż" świątecznych paczek żywnościowych.
Z Kresów - nad Bzurę
Zanim trafił na wojnę, młody wówczas Mikołaj zdążył już ukończyć studia wyższe. Po przejściowej tułaczce wywołanej zawieruchą I wojny światowej rodzina Pawłowskich wróciła w rodzinne strony - w okolice Mereczowszczyny, by ciężko pracować nad odbudową opuszczonego majątku w miejscowości Alba. Mimo niezwykle trudnych i głodnych powojennych czasów rodzice wysłali Mikołaja na studia doWyższej Szkoły Rolniczej w Białokrynicy w pobliżu Krzemieńca na Wołyniu. Tam Mikołaj Pawłowski ukończył wydział leśny, a równolegle też szkołę podchorążych, otrzymując stopień podporucznika. W roku 1938 otrzymał posadę w nadleśnictwie lasów państwowych w Baranach koło Iwacewiczów. Na nowej posadzie jednak długo miejsca nie zagrzał, ponieważ już niedługo został wezwany na przeszkolenia. Trafił do 62 pułku piechoty w Bydgoszczy, był dowódcą obsługi km-u. W sierpniu 1939 roku nastąpiła pierwsza mobilizacja, jednostka Pawłowskiego została skierowana na granicę pruską. Tam też zastała go wojna.
"Z racji na szczupłość polskich sił padła komenda wycofania się z obrony na granicy w kierunku umocnień w okolicy Bydgoszczy. Tam jednak natrafiliśmy na dywersję ze strony Volksdeutschów. Rozgromiliśmy ich i zaczęliśmy wycofywać się w kierunku Warszawy", przypomina pierwsze dni kampanii wrześniowej mój rozmówca. Dowiodło mu się wziąć udział w słynnej polskiej kontrofensywie nad Bzurą, która jednak po początkowych sukcesach zakończyła się rozbiciem wojsk polskich. "Pamiętam to piekło. Pod huraganowym ogniem pędziliśmy razem z rannym towarzyszem od obsługi ckm-u Grzybowskim furmanką. Wyskoczyłem z wozu, bo nie było szans na uratowanie się. Dalej przedostawałem się brzegiem rzeki, noc przeczekałem w szuwarach razem z ocalałymi czołgistami. Słyszeliśmy niemieckie głosy na przeciwnym brzegu Bzury", kontynuuje opowieść pan Mikołaj. Udało mu się ostatecznie szczęśliwie wydostać się z kotła bitwy nad Bzurą i z licznymi przygodami dotrzeć nawet do oblężonej Warszawy. W stolicy spotkał dowódcę 62 pułku piechoty gen. Hajlmana-Rawicza oraz swego bezpośredniego przełożonego płk. Cieplińskiego. Radzili mu pozbyć się oficerskich insygniów na wypadek trafienia do niemieckiej niewoli.
Niewola i początek tułaczki
Rada była słuszna, bowiem M. Pawłowskiemu od niewoli nie udało się ustrzec. Trafił do niej pojmany w pobliżu Warszawy. Był wyczerpany, zarośnięty. Niemcy nie mogli uwierzyć, że ma zaledwie 21 lat. Potraktowali go jak zwykłego żołnierza, dali chleba, on odwdzięczył się im papierosami. Po raz pierwszy też z bliska zobaczył jak nowoczesną bronią dysponowali przeciwnicy. Pan Mikołaj wówczas nawet nie przypuszczał, że właśnie rozpoczyna się dlań wieloletni okres niewoli i tułaczki.
Aresztowanych Polaków Niemcy najpierw pędzali po Polsce, zmuszali do prac. W tym okresie jeniec Pawłowski zaliczył obóz w Rawie Mazowieckiej, pobyt w Kielcach, Częstochowie, gdzie jeńcom Mszy św. odprawiali zakonnicy z Jasnej Góry. Następnie przez Katowice, Racibórz, Opole, Wrocław trafił pan Mikołaj w głąb Niemiec, do miejscowości Luckenwalde koło Berlina. Zakwaterowano w dużym obozie namiotowym. "Pośrodku widniała duża czerwona flaga ze swastyką", obrazuje sytuację sprzed ponad 60. lat mój rozmówca. Narzeka, że warunki były bardzo trudne. Złe wyżywienie, sypianie mimo przymrozków w namiotach. Od głodu i mrozu panu Mikołajowi rozpuchły nogi. Na szczęście, miał dobry zawód leśnika i znał niemiecki, co, być może, uratowało go przed nieprzywidzianymi konsekwencjami. Jako fachowiec z dobrą znajomością niemieckiego został zakwalifikowany do pracy w lesie w okolicy Baderna, gdzie spędził też swe pierwsze Boże Narodzenie, o czym pisaliśmy na początku. "Oberfester" miał do mnie szacunek, gdy dowiedział się, że byłem leśniczym w lasach białowieskich. - "Uhrwalder von Białowieża", mawiał z uznaniem. Brał mnie też na polowania, kupił nawet zegarek. Od niego otrzymywałem lepsze jedzenie", przypomina czasy względnej sielanki Pawłowski, dodając, że udało mu się wówczas uratować życie Żydowi Szolamowi Krugmanowi, który pochodził z miejscowości mego rozmówcy.
Nieudana próba ucieczki
Po tym, gdy wyszło na jaw, że Pawłowski jest polskim oficerem, musiał uchodzić z względnie bezpiecznej Baderny. Ucieczka jednak zakończyła się ponownym aresztem i wysłaniem do Alzacji, gdzie został skierowany do pracy u bauera uprawiającego winorośle. Tam trafił w powinowactwo oberlejtnanta Klause. Ten doceniał odwagę polskiego oficera, podejmującego próbę ucieczki. Jednak przy tym radził po koleżeńsku, aby drugi raz nie próbował, bo skończy się to tragicznie. Pan Mikołaj był skłonny przyjąć do wiadomości radę oberlejtnanta, tylko że warunki tak się ułożyły, iż musiał ponownie wiać.
Mianowicie bauer, który nazywał się Weksler, był skończonym pijakiem. Jego "zacna" małżonka, z pochodzenia Francuzka, Marischian, postanowiła go się pozbyć a przy okazji pozyskać nowego męża, którego upatrzyła w osobie Pawłowskiego. Gdy ten odtrącił zaloty, zawiedziona Marischian była gotowa wydać go pod byle pozorem gestapo. Innego wyjścia jak tylko brać nogi za pas nie było. W pobliskim miasteczku Kalmar znajomy Polak fryzjer dał pieniądze na drogę, cywilne ubranie i adres w Belgii, gdzie mógłby się ukryć. Niestety, podczas podróży pociągiem w trakcie kontroli biletów nadgorliwy francuski kontroler wydał zbiega policji. Tym razem Niemcy nie patyczkowali się. W więzieniu w alzackiej Milunie po brutalnym śledztwie Pawłowski został skazany na karę śmierci. "Straciłem pamięć. Byłem jak nieprzytomny", wspomina koszmarne chwile przed egzekucją. Jednak Opatrzność czuwała nad polskim oficerem, który wcześniej siedząc w niemieckich obozach ułożył chorał wysławiający Pana. Tak się bowiem nieoczekiwanie złożyło, iż rozkaz o rozstrzelaniu miał podpisać oddelegowany z Kalmaru do Miluny oberlejtnant Klause. Ten w jakiś cudowny sposób zapamiętał obozowy numer 15422 więźnia, któremu sympatyzował. Osobiście więc poszedł sprawdzić, na kogo ma podpisać wyrok. Gdy w celi więziennej zobaczył znajomą wycieńczoną twarz Pawłowskiego, popadł w furię krzycząc, że podwładni chcąc rozstrzelać jeńca wojennego, naruszyliby Konwencję Genewską o prowadzeniu wojny. Ostatecznie Pawłowski trafił nie pod ścianę, tylko do szpitala. Następnie Klause wystarał się mu o dokumenty, by wysłać do Berlina. "Jak już zakotwiczysz się w Berlinie, pójdziesz do firmy "Schwarzkopf" i zapytasz o kierownika Michalskiego. Powiesz mu, że szukasz pokoju do wynajęcia. Ma ci odpowiedzieć, że ma pokój, tylko bardzo mały. Będzie to hasło", pouczał na drogę Klause. Pawłowski zrobił dokładnie, jak mu kazał dobrodziej. W Berlinie najpierw zgłosił się do białoruskiego przedstawicielstwa Weisruthenische Vertrauenstelle. Tam czekała go miła niespodzianka. Został rozpoznany przez przedwojennego białoruskiego lekarza z Wilna Hrynkiewicza, kiedy mu na przywitanie meldował: "Żywie Białaruś". Hrynkiewicz przyjął ziomka do pracy; tu Pawłowski otrzymał dostęp do wydawania Ausweisów. W ten sposób udało mu się zalegalizować wielu znajomych, z którymi razem służył.
Pewnego jednak dnia wybrał się do firmy "Schwarzkopf", do tajemniczego pana Michalskiego (Niemca polskiego pochodzenia z Wrocławia). Idąc jeszcze nie wiedział, jakie dalsze przygody nań czekają. Dopiero później dowiedział się, że Michalski był rezydentem brytyjskiego wywiadu. Ale to już osobny temat do opowieści...
Tadeusz Andrzejewski