Oddział druskienicki potrzebuje odrodzenia

Sytuacja, która od kilku lat istnieje w Druskienickim Oddziale ZPL, w większym lub mniejszym stopniu jest na ustach członków całej organizacji. Założony w 1992 roku i pomyślnie rozwijający swą działalność oddział, od 1997 roku znalazł się przed perspektywą całkowitego zaniku. W mieście kuracjuszy, których gros stanowią rodacy z Macierzy i, wydawałoby się, jak mało gdzie mogła rozwijać się praca społeczna miejscowych Polaków, niemal w ogóle zanikła. Spotkanie z członkami oddziału, zorganizowane 14 czerwca br. przez Zarząd Główny ZPL, dało impuls dla zastanowienia się nad jego dalszym losem.

Dom Polski jest własnością wszystkich członków ZPL

Paulina LIPOWICZ prezes oddziału ZPL w Druskienikach

Przy założeniu oddziału ZPL w Druskienikach nie obeszło się bez pomocy rodaków, przebywających tu na kuracji. To oni dodali nam otuchy i swoistego moralnego wsparcia do zjednoczenia się. Pracowałam wtedy w sanatorium "Lietuva", więc zachęciłam do założenia koła dwie osoby z pracy oraz 9 sąsiadów z przedwojennej ulicy Polskiej. Pierwszych 11 podań o wstąpieniu do organizacji zawiozłam do Wilna i przekazałam ówczesnemu prezesowi ZPL p. Janowi Mincewiczowi. W czerwcu. 12 listopada 1992 r. oddział został zarejestrowany w samorządzie.

Pierwsze spotkanie jego członków odbyło się w rosyjskiej szkole nr 2, której dyrektorem była wówczas p. Teresa Sadowska. Towarzyszył mu podniosły nastrój, w oczach wielu druskienickich Polaków zabłysły łzy, kiedy włączyliśmy nagranie pieśni "Boże, coś Polskę". U ludzi znikały obawy, że przynależność do polskiej społecznej organizacji może im w czymś zaszkodzić: liczba członków ZPL zaczęła stopniowo zwiększać się, nadal zbieraliśmy się w szkole bądź u mnie w mieszkaniu. Przed Bożym Narodzeniem 1992 r. udało mi się uzyskać z samorządu miasta zapomogę dla ponad 30 niezamożnych starszych osób. Była to dla nich wielka radość - po raz pierwszy otrzymać po 1000 "wagnorek".

Od 1993 r. nauczycielka Jadwiga Janowicz zaczęła prowadzić zajęcia fakultatywne z języka polskiego dla dzieci, dzięki pomocy kuracjuszy z Warszawy zdobyliśmy książki i podręczniki. Zaczęliśmy otrzymywać dary dla osób mniej zamożnych, stroje komunijne i słodycze dla dzieci. Lucyna Maleszewska pomagała organizować dyskoteki. Od Stowarzyszenia "Macierz Szkolna" także przekazywano dla dzieci prezenty świąteczne, 10 uczniów co roku wyjeżdżało na kolonie do Polski. Zajęcia fakultatywne trwały do 1997 r., dopóki oddział działał sprawnie. Sprowadzaliśmy zespoły z Wilna i Grodna, Polski Teatr, organizując liczne koncerty w sanatoriach. Cieszyliśmy się, że i u nas zaczęła odradzać się polskość.

W 1993 r. otrzymaliśmy list dziękczynny od prof. Andrzeja Stelmachowskiego, a od 1994 r. wszczęliśmy starania o własną siedzibę. Wystosowaliśmy w tym celu list do samorządu miasta, podpisany przez 78 członków oddziału, prosząc o przydzielenie przedwojennego budynku przy ul. Kościuszki 7. Marzyło się nam założenie w nim biura, hoteliku, świetlicy i czytelni, gdzie można byłoby organizować spotkania miejscowych Polaków z kuracjuszami z Macierzy, imprezy kulturalne. Niestety, władze miasta tego nie poparły.

W 1994 r. powstało także 41-osobowe koło AWPL, którego prezesem wybrano Bolesława Sienkiewicza. Dzięki materialnemu wsparciu kuracjuszy 17 ludzi wyjechało do Wilna na konferencję założycielską AWPL, zwiększając tym samym liczbę członków powstającej organizacji. W 1995 r. odwiedziła nas komisja z Senatu RP i Stowarzyszenia "Wspólnota Polska", by rozważyć sprawę wykupienia budynku pod Dom Polski w Druskienikach.

22 lutego 1996 r. dzięki finansowej pomocy tych organizacji został nabyty dom przy ul. Klonio 9 z działką o powierzchni 7,3 ara, przydzielono pieniądze na jego remont. Dyrektorem Domu na posiedzeniu Zarządu Głównego ZPL (wtedy prezesem Związku już został wybrany R. Maciejkianiec) został mianowany Bolesław Sienkiewicz. Członkowie oddziału cieszyli się z własnej siedziby, pomagali ją uporządkować, zaczęły przychodzić również dzieci, proponując pomoc. Staraliśmy się zdobyć dodatkowe środki na remont i wyposażenie, zwracaliśmy się pisemnie do Senatu RP, Konsulatu Generalnego RP w Wilnie, senatora Kuczyńskiego.

Jednak w tym czasie zaczęły się dziać niezrozumiałe dla większości członków oddziału rzeczy. Mimo że w wyborach prezesa oddziału na moją kandydaturę oddano 200 głosów i tylko 6 przeciw, już wkrótce po wyborach R. Maciejkianiec zaproponował, bym ustąpiła ze stanowiska zostając tylko prezesem koła. W Domu rozpoczął się remont, lecz - co też dziwne - bez udziału jego dyrektora Bolesława Sienkiewicza. 23 grudnia 1996 r., w wigilię Bożego Narodzenia, w częściowo wyremontowanym Domu Polskim odbyło się pierwsze spotkanie - wieczór opłatkowy. Kilka dni wcześniej R. Maciejkianiec telefonicznie zasugerował mi, by na spotkanie zaprosić tylko Zarząd, kilku nauczycieli i dzieci, śpiewających w chórku kościelnym. Tak się też stało, spotkanie odbyło się w wąskim gronie, dzieci pośpiewały przy choince, przełamaliśmy się opłatkiem - owszem, było mile, lecz praktycznie bez udziału większości członków ZPL.

Natomiast 3 stycznia 1997 r. od Bolesława Sienkiewicza zażądano zwrotu kluczy od Domu i wkrótce przekazano je Lucynie Maleszewskiej. Od tego czasu praktycznie zaczęła się likwidacja oddziału. Większość członków nie orientowała się w sytuacji, nie rozumiała, dlaczego spotkania w Domu Polskim stały się niemożliwe. Kiedy w lipcu 1997 r. z kancelarii premiera RP przyjechały dyrektor departamentu Longina Putka i radca Alicja Walczak, by obejrzeć stan Domu, znalazły zamknięte na kłódkę drzwi.

Zaraz potem z polecenia Jana Monkielewicza zostały zmienione zamki i odtąd członkowie oddziału nie mają wstępu do pomieszczeń Domu. W czerwcu 1997 r. dowiedzieliśmy się z "Naszej Gazety", że w Druskienikach powstał nowy oddział ZPL pod kierownictwem J. Monkielewicza, na jego założycielskie zebranie praktycznie nikogo ze starych członków ZPL już nie zaproszono.

Od tamtego czasu w mieście jak gdyby istnieją dwa oddziały. Ludzie, którzy od początku należeli do ZPL i pracowali dla polskości w Druskienikach, raptem zostali odsunięci jako niepotrzebni. Spotykamy się nadal w moim mieszkaniu, lecz wielu członków, zniechęconych kłótniami, po prostu odeszło. W 1996 r. oddział druskienicki liczył ponad 200 członków, dziś na ewidencji jest 97 osób, do Zarządu należy 5 osób. W Domu Polskim, zagarniętym przez Monkielewicza, dziś nic się nie dzieje, spotykają się tam czasem te same 6-7 osób, nawet kuracjusze go omijają, oddział ZPL tam wstępu nie ma. Czekamy wciąż na rozwiązanie tego bolesnego problemu, chcielibyśmy spotykać się, zresztą potrzeba jednoczenia się była widoczna podczas ostatniej zabawy przy ognisku. Nie ubiegamy się o korzystanie z Domu wyłącznie dla siebie, ale jest to przecież własność całego Związku.

Musimy rozstrzygnąć problem podziałów

Teresa SADOWSKA członek ZPL od chwilizałożenia oddziału

Urodziłam się w Druskienikach, mama pochodziła z zamożnej rodziny, ojciec pracował w budownictwie. Tu ukończyłam szkołę, później - Uniwersytet Grodzieński i zaczęłam pracować jako nauczycielka matematyki i fizyki. Po 5 latach zostałam zastępcą dyrektora, po 17 - dyrektorem i pracowałam na tym stanowisku 18 lat, wszystkie 40 - na jednym miejscu. Od 2001 r. jestem na emeryturze.

Do koła ZPL należę od 1992 r., czyli od czasu, kiedy tu powstały struktury ZPL. Wtedy panowała atmosfera entuzjazmu, bowiem był to okres odrodzenia wszystkich narodowości na Litwie, łączenia się w społeczne organizacje. Z biegiem czasu sytuacja się zmieniła: znaczna część osób odeszła, wielu już na zawsze. Może stało się to z tego powodu, że nie wszyscy później byli zadowoleni działalnością Związku. Ponieważ ja byłam wtedy dyrektorem szkoły, początkowo zebrania oddziału odbywały się w naszej szkole z rosyjskim językiem nauczania.

Zbierano się często, odbywały się wybory Zarządu, zebrania itp. Teraz tego nie ma. Oddział jakby podzielił się na dwie części: prezesem jednej jest Jan Monkielewicz, a drugiej, jak dawniej - Paulina Lipowicz. I właśnie dla tej większej części Polaków nie ma wstępu do Domu Polskiego, który został tu przecież nabyty dla wszystkich. Chciałoby się, żeby ten Dom nareszcie rozpoczął swą autentyczną działalność kulturalną.

Kiedyś uczniowie w szkolnym programie mieli fakultatyw - folklor polski: pieśń polska i taniec. Teraz już nie ma tej nauczycielki, istnieje jedynie niewielka niedzielna szkółka. Założono ją jedynie dla uczniów ze wszystkich szkół (w Druskienikach są 4 szkoły), liczy ok. 10 osób, kto chce - do niej uczęszcza. Inicjatorem założenia tej szkółki była obecna wicemer miasta Krystyna Miškiniené. Kiedy układano program szkółki na 5 lat, tzn. do 2005 r., znalazł się w nim ten punkt. Rada miejska zatwierdziła ten program i według niego powstała ta szkółka. Nauczycielką w niej jest nasza absolwentka, którą władze miejscowe wysłały na naukę języka polskiego do Elbląga. W ub. roku ukończyła kurs i wykłada w tej szkole historię i język polski.

Jak Pani uważa, czy istnieje perspektywa uporządkowania spraw oddziału?

Jak najbardziej, potrzebna tylko inicjatywa samych ludzi. P. Paulina jest bardzo inicjatywna, ciągle troszczy się o sprawy polskie. Są niektóre przeszkody: po pierwsze, nie wszyscy się orientują w zaistniałej sytuacji, po drugie - większość członków stanowią osoby w starszym wieku. Nie chciałoby się, żeby dalej istniał ten podział. Nasz oddział liczy ok. 100 członków, a tamten - ledwie kilkunastu.

W latach powojennych odbywała się asymilacja, powstało bardzo dużo mieszanych rodzin, a ponieważ wyższe wykształcenie zdobywa się przewaznie w języku państwowym, rodzice chętniej oddają dzieci do szkół litewskich. W Druskienikach była kiedyś szkoła polska, ale brakowało nauczycieli, później zabrakło dzieci.

Jakie kierunki działalności społecznej można tu prowadzić?

Przede wszystkim w dziedzinie kultury: spotkania, obchody świąt narodowych i religijnych. Ale trzeba też troszczyć się o młodzież, niech członkowie ZPL przyprowadzają na imprezy ze sobą wnuków, bo ci już nie rozmawiają po polsku, niech usłyszą, niech zobaczą. W latach 90. na ulicach miasta znów zabrzmiała polska mowa. Do sanatoriów wtedy przyjeżdżali kuracjusze przeważnie z Polski, którzy pozostawili te tereny, którzy czują do nich sentyment. Gros tych gości przypadło na lata 1997-98, teraz ich liczba znacznie zmniejszyła się i uzdrowisko wkrótce stanie się dostępne tylko dla ludzi bogatych. Przedsiębiorczy mer sprowadził do miasta dużo inwestycji: planuje się akwapark, odnowiono sanitariaty, łazienki w sanatoriach, powstają hotele z nowoczesnym wyposażeniem, rozliczone tylko na zamożnych gości.

Druskieniczanka zrządzeniem losu

Ludmiła WOŁKOWSKA sekretarz Zarządu

Pochodzę z miejscowości Mielnik nad Bugiem w Białostockiem, moje panieńskie nazwisko Gieckiewicz. Mąż Aleksander pochodził z tych stron, z Nowej Wilejki. Był nauczycielem muzyki i śpiewu, pracował w Smorgoniach, z początkiem wojny mobilizowany do wojska, trafił do niewoli, udało się uciec. Spotkaliśmy się w czasie wojny, wyszłam za mąż i pojechałam za nim. Akurat w tym czasie zmarł mój ojciec, więc mamę i siostry zabrałam ze sobą i całą rodziną przyjechałyśmy tutaj. Oczywiście cała moja dalsza rodzina została tam: stryjowie, ciotki, stryjeczni, cioteczni - mnóstwo. Przez jakieś pół roku mieszkaliśmy w Wilnie.

Ale ja jestem, można rzec, dziewczyną "z lasu". Ojciec był kierownikiem szkoły zbiorczej, która znajdowała się między kilkoma wsiami, w lesie, więc ja byłam trochę "dzika", duże miasto było nie dla mnie. Wkrótce przeprowadziliśmy się do Druskienik i tutaj mąż zajął się fotografią. Robił naprawdę ładne zdjęcia, np. kiedy tu była powódź. Nawet artykuł był ostatnio o nim w gazecie druskienickiej, całe miasto go znało, robił zdjęcia we wszystkich szkołach na Pierwszy Września, itd. Kiedy odbywały się jakieś sympozja, lekarze czy nauczyciele z całej Litwy się zjeżdżali, zawsze go wołali. Przekwalifikował się z nauczyciela muzyki na fotografa, bo jednak z mamą i siostrą czworo nas było, trzeba było zarobić, a wtedy to nie było takie łatwe.

Ja nie pracowałam, pomagałam mężowi w laboratorium. Potem syn się urodził, byłam zajęta nim. Wstąpił na politechnikę. Syn jest inżynierem-elektronikiem, prowadzi własną małą firmę w Druskienikach - "Medtechnika", ma swoje mieszkanie. Ja mieszkam w naszym starym domku w centrum miasta, który kupiliśmy z mężem. Kiedy mąż zmarł, to częściowo ten dom rozsprzedaliśmy, ja zostałam w jednym pokoju z kuchnią, ale w dużym sadzie mam też kawałek ogrodu.

Moja wnuczka studiowała w Rosji, ponieważ synowa jest Rosjanką. Tam skończyła uniwersytet - filologię angielską i niemiecką.Ponieważ angielski zna perfekt, jeździła z uniwersytetem za granicę - była w Norymberdze, Brukseli, Paryżu, Rzymie, Londynie itd. Dziewczyna zdolna: mówi po polsku, rosyjsku, litewsku i niemiecku, włoskiego i hiszpańskiego uczy się sama. Jednym słowem mogę powiedzieć, że syna wychowałam dobrze i wnuczkę - też. Nauczyłam ją kochać książki, lubić naukę, przyrodę, wszystkie dobre zalążki potrzebne w życiu człowieka jej zaszczepiłam. Syn i synowa również mówią po polsku.

Stale prenumerowałam pisma polskie, mąż dobrze zarabiał, mogłam sobie pozwolić na kupowanie książek, czasopism. Zawsze tęskniłam za Polską, jeździłam kilkakrotnie - nie ma chyba miasta w Posce, gdzie nie mam przyjaciół, znajomych czy krewnych. Niedawno zmarł mój przyjaciel, profesor z Akademii Rolniczej we Wrocławiu. Mam mnóstwo znajomych, nie potrafię się nudzić, a tu raczej jestem samotnicą, nie umiem znaleźć towarzystwa. Miałam przyjaciółkę, wnuczkę zesłańca syberyjskiego, urodzoną w Leningradzie, ale już zmarła. Ja też już jestem w tym wieku, że niedługo zagoszczę już na tym padole.

Niestety, nie zachowało się archiwum męża, kiedy sprzątano strych, znalazłam dużo było starych klisz, które oddałam do domu Czurlionisa. Kiedy powstał nasz oddział ZPL, pani Paulina mnie zaprosiła, bym została jego sekretarzem. Nosiłam się z zamiarem tworzenia kroniki naszego oddziału, ale nie udało się.

Z Domu Polskiego cieszyliśmy się wszyscy

Janina BAGŁAJ członek ZPL

Pochodzę z rodziny robotniczej. Mój tatuś Antoni Łukaszewicz przed wojną pracował w sanatoryjnych łazienkach. W tamtych czasach przyjeżdżał tu Józef Piłsudski i mój tatuś, pracując przy tych kąpielach, okładał go borowiną. Marszałek Piłsudski nawet zrobił z nim zdjęcie. Miałam je, a parę lat wstecz przyjeżdżał tu pewien pan z Warszawy, który przywiózł takie same zdjęcie i pyta: pani Janina jest miejscową, może pani zna te osoby na zdjęciu. Ja mówię: to przecież jest mój tatuś.

Bardzo kocham Druskieniki i chciałabym, żeby one naprawdę były na należytym poziomie. Pracuję przewodniczką od 1967 roku, chociaż wtedy najwięcej oprowadzałam wycieczki posługując się rosyjskim językiem. Teraz zaczęli więcej przyjeżdżać Polacy, więc prowadzę po polsku. Mam materiały o Józefie Piłsudskim, posiadam cały zbiorek o pogrzebie jego serca w Wilnie, o pożegnaniu w kościele św. Teresy. Ponieważ tatuś pracował przy nim, zachowały się niektóre pamiątki, np. zdjęcie jego córeczek Wandy i Jagódki, kiedy miały po kilka lat.

Zrobiłam specjalny album i pokazuję go wycieczkowiczom. Recytuję też zawsze dla nich znany wiersz pt. "Druskienickie drzewa", zaczynający się od słów: "Ze strony Litwy wiatr zawiewa..." - dlaczego ze strony Litwy, bo granica między Litwą a Polską była pośrodku Niemna. Kiedy Piłsudski przyjeżdżał, to zawsze leżał na brzegu Niemna i gdy przyjeżdżali do niego posłowie albo prezydent Mościcki, to zawsze go pytali: dlaczego wódz leży tutaj sam, bez ochrony? A on mówił: ja się nie boję, bo to są moi koledzy. A miejscowi ludzie jeszcze żartowali, że do Bałtaszyszek po tamtej stronie przyjeżdża prezydent Litwy Smetona, a z tej strony - Piłsudski i obserwują się nawzajem.

Wspólnie z panią Jadwigą Siedlecką z Warszawy opracowałam pierwszy przewodnik po Druskienikach, bo po polsku nie było żadnego. Pan Jerzy Chochłowski w czasopismie "Polityka" wydrukował mój artykuł o J. Piłsudskim i pani Lewickiej. Kiedy tu na wypoczynek przyjeżdżała żona generała Andersa Irena, zorganizowałam spotkanie w kawiarni. Jak ona ładnie śpiewała! Dużo było rozmaitych spotkań, niestety, w ostatnim czasie wszystko się urwało, więc ja z tego wycofałam się. Kiedy otwieraliśmy tu Dom Polski, dużo ludzi się zebrało, cieszyliśmy się wszyscy. Później, nie wiadomo dlaczego, stało się tak, że tylko Monkielewicz tam rządzi tak, iż stoi pusty, a my miejscowi Polacy, nie mamy do niego wstępu. Wycofałam się więc w ogóle z działalności.

Pani Walentyna JUNIEWICZ, urodzona w Nowogródku, ale przed laty również zawędrowała do Druskienik. Żywiołowa, tryskająca humorem, na ognisku natychmiast zaprzyjaźniła się z członkami zespołu "Stare Troki", z zapałem śpiewała z nimi patriotyczne i harcerskie piosenki. "Bardzo przyjemnie, żeście przyjechali do nas, jestem bardzo zadowolona, chciałabym, by takich spotkań było jak najwięcej. Może teraz u nas coś ruszy, nawiążą się kontakty, bo przez kilka lat była taka przykra przerwa, a wszystko za sprawą Domu Polskiego".

Wypowiedzi zanotowała Czesława Paczkowska

<<<Wstecz