Refleksje rodowitego wilnianina Józefa Cybulskiego
Nazwy, których już nikt nie wspomina
Obrazki z międzywojennego Wilna, przechowywane w pamięci przez rodowitego wilnianina Józefa Cybulskiego, wprowadzają w atmosferę międzywojennej historii naszego miasta
Józef Cybulski urodził się 19 marca 1933 roku w szpitalu kolejarzy na Wilczej Łapie. Swe imię zawdzięcza personelowi szpitala, który skojarzył dzień urodzin niemowlęcia z imieninami Marszałka. "Od dzieciństwa miałem donośny głos, więc gdy tylko zapłakałem, pielęgniarki w szpitalu mówiły, że Józef Piłsudski płacze", mówi dysponujący świetną pamięcią pan Józef. Ojciec "niemowlęcia z donośnym głosem" nazywał się Stanisław (ur. 1880 r.), był z zawodu kolejarzem, pochodził z okolic Dukszt w rejonie ignalińskim. Matka, imienniczka swego męża, była o 22 lata odeń młodsza, na świat przyszła we wsi Powelki parafii rudomińskiej.
Rodzina Cybulskich zamieszkała w Wilnie przy zaułku Śniegowym (dzisiaj Jaroševičiusa) w drewnianym domku jednorodzinnym wynajętym od rodziny Gutmajerów. "Większość rodzin kolejarzy osiedlała się w pobliżu kolei. Matka doglądała dom i dzieci, których w rodzinie było dwoje - ja i starszy brat Wilek (zdrobnienie od Wilhelma), ojciec zaś miał blisko do pracy", wspomina czasy wczesnego dzieciństwa pan Józef. Do dzisiaj pamięta zresztą wielu swych sąsiadów. Jedną z nich była Krystyna Adamowicz, znana redaktor "Kuriera Wileńskiego", z którą dorastał w jednym podwórku.
Przed wojną był zwyczaj wypłacania poborów w cyklu tygodniowym, a nie miesięcznym jak dzisiaj. "Często po wypłacie ojciec wracał dorożką. Mimo że do domu miał jakieś 400 metrów, to dorożkarzowi kazał jechać drogą okrężną", przypomina sobie kolejne szczegóły z wczesnego dzieciństwa mój rozmówca. Prawie wszyscy sąsiedzi rodziny Cybulskich po wojnie ekspatriowali się do Polski, dzisiaj przy zaułku Śniegowym już nikt nie wspomina ich imion.
Ostrobramski parafianin
J. Cybulski od urodzenia i do dzisiaj jest parafianinem ostrobramskim. Został ochrzczony w kościele św. Teresy. Od dzieciństwa jednak bliskim był mu też malutki kościółek św. Stefana przy ulicy Świętostefańskiej. "Każdy, niezależnie od tego do jakiej parafii formalnie należał, miał swój ulubiony kościół. Czy to z racji na atmosferę tego kościoła, czy na księdza, który tam odprawiał Msze, jednego ciągnęło do tego kościoła, innego do drugiego. Ulubionym kościołem mojej mamy był np. pod wezwaniem św. Katarzyny", filozofuje stary wilnianin, dodając, że czuł się bardzo przygnębiony, gdy sowieci zamknęli kościół św. Stefana. Wierni parafianie przez jakiś czas modlili się na plebanii, odprawiali tam majowe, ale kościół nigdy nie został reaktywowany.
Pamięta też, jak uroczyście przed wojną po śmierci Marszałka obchodzono jego imieniny. 19 marca nad płytą "Serca Syna i Matki " był rozciągany czarny baldachim, zakończony frędzlami. Pod jego kopułą widniał wyhaftowany orzełek. Po obu stronach płyty stała oczywiście warta honorowa. W tym dniu pokłonić się Komendantowi przychodziło mnóstwo wilnian.
Kaziuki - święto ludowe
Dobrze pamięta też pan Józef obrazki z największego wileńskiego święta przed wojną - Kaziuków. "W tym dniu wszyscy się wybierali na plac Łukiski, który wraz z pobliskimi ulicami cały był zastawiony wozami oraz kramikami sprzedawców. Na Kaziuka do Wilna ściągali ludzie z całej Wileńszczyzny. Była to naprawdę ludowa zabawa, na którą czekało się przez cały rok. Kaziuki - to dla wielu był swego rodzaju sposób na życie. Przez całą zimę rękodzielnicy ze wsi szykowali na jarmark towary - najczęściej wyroby specyficzne, których normalnie nie można było kupić w sklepie", mówi o przedwojennych Kaziukach stary wilnianin.
Pamięta, że rodzice na dorocznym jarmarku zawsze coś mu kupowali - to jakąś piszczałkę, to słodycze. Z tych ostatnich słynne były smorgońskie obwarzanki oraz kaziukowe serca. Serca pakowano w specjalne białe pudełka i przykrywano folią. Po otwarciu góry był widoczny kolor i rysunek piernika. "Było w tym czasie w modzie kupowanie serca kaziukowego swej sympatii i odwrotnie", konstatuje mój rozmówca.
Marketing - wciąganie za rękaw
W międzywojennym Wilnie kwitły usługi handlowe. Istniało mnóstwo drobnych kramików i sklepików. Coś z branży handlowej było niemal na każdej ulicy. Szykiem wyróżniały się duże domy towarowe, z których najsłynniejsze należały do rodziny braci Jabłkowskich (w jednym z nich mieści się dzisiaj tak zwany "Świat Dziecka"). Przy domach towarowych stali odźwierni, którzy uprzejmie zapraszali przechodniów zajrzeć do ich sklepu. Czasami przesadzali ze swoją natarczywością i niemal za rękaw próbowali wciągać do wnętrza przechodniów, wynika z opowieści J. Cybulskiego.
"Przed wojną nie było mody chodzenia po sklepach dla samego oglądania. Wszystkie placówki handlowe były prywatne, więc po przekroczeniu ich progu przez potencjalnego klienta gospodarz najczęściej potrafił namówić go do transakcji", mówi pan Józef, dodając, że można było dostać też towar "na kredkę". Dług wpisywało się do specjalnej książki, gdzie były też spisywane dane paszportowe petenta. Jeżeli takowy był ze wsi i nie mógł wylegitymować się jakimkolwiek dokumentem, wystarczyło, że ktoś ze znanych (wypłacalnych) osób zań się poręczył.
W handlu szczególnie dobrze wyspecjalizowali się Żydzi. Żadne większe skupisko handlowe nie obyło się bez ich udziału. Najwięcej jednak żydowskich sklepów można było spotkać w centrum przy ul. Szklanej, Niemieckiej i innych. Ta ostatnia zresztą ulica przed wojną wyglądała zupełnie inaczej. Nie była szeroką i dwupasmową jak dzisiaj, tylko wąską uliczką. Na miejscu dzisiejszego pasażu bowiem stały zabudowania, natomiast strona, gdzie aktualnie są nowe zabudowania, była niezabudowaną, służyła wilnianom jako rynek mięsny.
Zimą na centralnych ulicach miasta władze miejskie wystawiały tzw. koksowe kaloryfery. Żelazne pręty były ogrzewane koksem (który się długo palił), w ten sposób zmarznięci przechodnie mogli przy nich ogrzać ręce.
Na rynku kupisz wszystko
Z mapy Wilna zniknął niejeden rynek jak ten przy Niemieckiej. Nie ma słynnej Drewnianki, rynku ulokowanego na skrzyżowaniu ulic Zawalnej i Nowogródzkiej. Tam, gdzie dzisiaj jest skwer, był przed wojną wyłożony drewnianą podłogą rynek owocowo-warzywny. Z wozów można było handlować na rynku pod Halą oraz na rynku Stefańskim (lokalizował się kiedyś przy ulicy Świętostefańskiej). Rolę dzisiejszych Gariunai przed wojną spełniał rynek Kijowski, który był położony na skrzyżowaniu ulic Kijowskiej (Kauno) i Piłsudskiego (Mindaugo). Końmi, krowami, owieczkami handlowano na tzw. rynku końskim, który mieścił się w końcu ul. Ponarskiej. Jednym z najpopularniejszych podobnie jak dzisiaj był oczywiście rynek Kalwaryjski.
Wojna - strzępy wspomnień
Przechowuje w swej pamięci pan Józef również niektóre wydarzenia z ostatniej wojny. Ta zabrała mu jego starszego brata Wilka. Wilhelm od młodości udzielał się społecznie. Przed wojną działał w harcerstwie, w czasie okupacji - w polskiej konspiracji. Brał udział w jednej z akcji wykradania broni z wagonów dla AK i został pojmany przez Niemców. Za Ojczyznę - rozstrzelany przez Niemców - poległ w wieku zaledwie 18 lat.
Osobistym dotknięciem wojny dla małego Józka była kara wyznaczona przez litewską policję za noszenie przez syna kolejarza polskiego mundurka z rogatywką z orzełkiem. Matka musiała albo zapłacić karę, albo pójść do więzienia. Skończyło się tym, że karę pomógł zapłacić zaprzyjaźniony Litwin Kiza, którego rodzina Cybulskich przyjęła na kwaterę w roku 1940.
Pamięta też pan Józef obrazki z pierwszych wywózek wileńskich Polaków w roku 1939 w głąb Rosji. Mieszkając obok dworca centralnego widział, jak żony oficerów, policjantów, urzędników kładły się na tory, aby nie pozwolić odjechać wagonom z ich mężami, jakby przeczuwając, co z wieloma z nich później się stanie. Enkewudziści ściągali z torów zrozpaczone kobiety, bowiem polscy kolejarze odmawiali prowadzenia pociągu w takich warunkach.
Zimą roku 1944 na torach tuż przed dworcem centralnym miał miejsce potężny wybuch. Zderzyły się czołowo dwa pociągi, z których jeden był załadowany materiałami wybuchowymi. "W naszym domu powypadały okna i pękły nawet drzwi. Odłamki po wybuchu dolatywały nawet do ul. Mickiewicza (Gediminasa)", przypomina niecodzienne zdarzenie pan Józef. Wybuch ranił bardzo wielu przypadkowych przechodniów, wszyscy zresztą byli w panice. Nie wiedzieli, co się dzieje, front przecież był już daleko za Wilnem. Okazało się później, że do awarii doszło z powodu uśnięcia dyżurnej, która nie rozwiodła na różne tory jadących z naprzeciwka pociągów. Enkawudziści ukarali wszystkich kolejarzy, którzy z różnych powodów w tragicznym dniu nie byli w pracy, zsyłką.
Takie oto Wilno swego dzieciństwa i młodości wiernie w pamięci przechowuje stary jego mieszkaniec Józef Cybulski.
Tadeusz Andrzejewski
Na zdjęciach: Józef Cybulski Anno Domini 2003;
z rodzicami w wieku 4 lat